Выбрать главу

Matka dziś zwróciła szczególną uwagę na punktualność autobusu, bo też i szczególny to przypadek, kiedy syn wraca po ostatnim egzaminie, syn wraca i jeśli zdał (a przecie nie mógł nie zdać, zawsze tak dobrze mu szło), nie jest już jej Adasiem studentem Akademii Medycznej, tylko jej synem panem doktorem Adamem, oj, dumaż moja, duma, Matka wychodzi więc przed dom, żeby spojrzeć w stronę przystanku. Ojciec też już stoi i wypatruje, jeszcze niepewny, jeszcze gotów się srożyć, ale już za plecami igristoje trzyma, a korek już tylko palcem przytrzymuje, żeby Adasia oblać jak rajdowca po zwycięskim wyścigu. Adaś nadchodzi, poznają go po kroczkach, takich rozhuśtanych, nikt tak nie chodzi jak on, jakby miał buty na sprężynach, każdy krok tak stawia, jakby chciał się wybić wzbić podskoczyć, o tak, teraz mu się to wreszcie udało. Ojciec niby niepewny, ale dumaż jego, duma już w przedsionku serca się gnieździ, syn jego, ze wsi prostego, zwykłego chłopa, Akademię skończył, ludziska, toż wy, głupie, nie rozumiecie chyba, jaka wielka to rzecz, kto niby studia ze wsi pokończył, córka Jadaszki turystykę, ale kto wie, co to za szkoła, a Akademia to Akademia.

Matka zauważa, że Adaś coś smutny, ostatni raz takim go widziała, jak był malutki i dowiedział się, że Medor nie uciekł, tylko zdechł, Matka żegna się i szepcze trwożliwie:

– Jezusie, a jak nie zdał…

Ojciec też brwi marszczy, bo coś mu się ten Adaś nie widzi dziś jakiś taki, nigdy takiej miny nie miał.

– Jak nie zdał, do domu nie wpuszczę.

Adaś jednak w końcu się uśmiecha, urwis, tak sobie zażartować chciał, myśli Matka, chciał przed nami do końca udawać, że nie zdał, ale uśmiecha się, wreszcie się uśmiecha, teraz jest już jasne, że

– Zdał – mówi Matka, otwierając ramiona do powitalnego przytulenia

– A co? Mój syn miałby nie zdać?! – mówi Ojciec i wyjmuje zza pleców butelkę, Matka już ma Adasia w ramionach i obściskuje, Ojciec nie wytrzymuje, wstrząsa flaszką i odkorkowuje, polewa syna jak zwycięskiego rajdowca, Matka też moknie, piszczy, Adaś jak zwykle zawstydzony, że niby po co, nie trzeba, w dodatku lepiej przed domem widowiska nie robić, lepiej wejść do domu, spokojnie się nacieszyć, rozważnie, oj, Adasiu, ojca duma rozpiera, dajże mu się naradować po swojemu, a jeszcze wszystkiego nie wiesz, Adasiu, nie wiesz jeszcze, jaki prezent rodzice ci przygotowali, na co się wykosztowali, jak się dowiesz, to dopiero się zdziwisz.

Adam się dziwi. Dziwi i boi. Całe życie bał się niespodziewanych prezentów, w większości rozmijały się z jego oczekiwaniami, bo nie miał śmiałości prosić o coś wymarzonego, nie śmiał też odmawiać przyjmowania prezentów niechcianych. Teraz szczególnie bał się powrotu do domu, bo przeczuwał, że Ojciec przygotuje coś ekstra na tę historyczną chwilę, ta niewątpliwie jedyna w swoim rodzaju okazja obdarowania syna, który spełnił ojcowskie ambicje, zapowiadała jakiś wyjątkowo kłopotliwy i niechciany prezent. Adam, wracając do domu, próbował wyobrazić sobie najgorsze, na przykład, że Ojciec kupił mu samochód (Ojciec przez ćwierć wieku nie zauważył, że Adam nigdy nie bawił się samochodami), albo konia (Adam w dzieciństwie musiał się nauczyć jazdy na oklep, mimo panicznego lęku przed końmi, którego Ojciec nigdy nie rozumiał, wielokrotnie za to powtarzał Adamowi, że z lękami, zwłaszcza tymi panicznymi, należy walczyć), nie przychodziło mu do głowy nic bardziej kłopotliwego, w dzieciństwie wszystkie autka i koniki chował w szufladzie, ale w skali jeden do jeden mogą się nie zmieścić, Adam się domyślał, że rodzice zdecydowali obdarować go w taki sposób, że nie będzie mógł się kłopotliwego prezentu pozbyć, domyślał się, że podarują mu coś, co utrudni mu natychmiastową wyprowadzkę do miasta, którą postanowił przeprowadzić bezwzględnie, za wszelką cenę, wynajmując lokum blisko szpitala, w którym ma zamiar podjąć pracę, a raczej odbyć staż na warunkach finansowych, o których nie może powiedzieć rodzicom, bo ich radość z nominacji syna na Pana Doktora od razu przeobraziłaby się w gniew, a potem w rozpacz. Oto więc choć Adam coś tam mgliście przeczuwał, czegoś tam trwożliwie się domyślał, mimo to dziwi się i boi, stojąc przed gustownym, drewnianym domem wyglądającym na świeżo postawiony, na łączce pod lasem, w miejscu jego pierwszych zabaw w lekarza z córką sąsiadów, miejscu pierwszego rozczarowania anatomicznego, miejscu odkrycia, że do braku zainteresowań motoryzacyjnych i hippicznych dochodzi jeszcze jeden zasadniczy brak, różniący go od wszystkich innych wiejskich chłopców. Adam zdezorientowany patrzy to na dom, to na okolicę, to na rodziców, wreszcie pyta Ojca:

– Czemu ten dom tu stoi?

– Podoba mi się, synek, twoje pytanie. „Czemu ten dom tu stoi?” A co, ma leżeć? Stoi, bo ktoś go postawił, He, he!

– Ostatnim razem nic tu nie stało…

– Brawo, synek, spostrzegawczość masz po mnie. Ale też, jak to mówią, nic nie stało na przeszkodzie, żeby tu taki domek postawić.

– Tato, a czemu my… stoimy przed tym domem? – Adam zadaje pytania jak Czerwony Kapturek, który rozpoznał wilka w przebraniu babci i chce odwlec chwilę nieuchronnego pożarcia, które właśnie następuje, nieodwołalnie, bo Matka wyjmuje pęk kluczy i podaje mu, mówiąc:

– Dla pana doktora.

Ach, więc jednak, kupili mu dom, ba, zbudowali go, wybrali model, a pewnie i urządzili dla swego syna jednorodzonego, który przecież na pewno na ojcowiznę wróci, o niczym innym nie marzy, myśli Adam i nie bierze kluczy, choć Matka wyciąga rękę i pyta zawiedziona, a raczej zmartwiona, ze łzami w oczach:

– Nie podoba ci się?

Matka prawie zawsze ma łzy w oczach, jak się śmieje, to do łez, jak się z czegoś cieszy, to się wzrusza i płacze ze szczęścia, jak ją coś zmartwi, też łzawi, a w dni powszednie, pozbawione szczególnych powodów, profilaktycznie użala się nad sobą, biadoli sobie i popłakuje ot tak, żeby oczy przeczyścić; Adam widzi, że wiotka łodyżka-Matka drży, choć jest bezwietrznie, i gotowa się złamać, jeśliby wyraził swój sprzeciw wobec tych kluczy, tego domu, tej idei, którą właśnie sobie w pełni uświadomił; ten dom to pułapka, myśli Adam i wie, że przyjmując pęk kluczy z matczynej ręki, podpisze na siebie wyrok, założy sobie pętlę z pępowiny na szyję, dokona katastrofalnej regresji, a lata studiów, które uważał za prolog do samodzielności, staną się tylko pojedynczą wyrwą w jego udomowieniu pod rodzicielskim dachem; Adam kręci głową patrząc w szkliste oczy Matki, jakby chciał jej powiedzieć to, czego na głos wypowiedzieć się nie odważy: że nie dla nich skończył studia, lecz dla siebie!