Выбрать главу

Idą nogi w spodniach od garnituru i czarnych mokasynach, Praktykantka przybliża się, zadziera głowę, widać jeszcze neseserek u boku; teraz już nic nie widać, nogi przeszły.

– Jakiś facet idzie… do pracy?

– Za wolno. Sześć sekund. To jest tempo bezrobotnych i studentów.

– Ale przecież miał aktówkę, oficjalny strój.

– Zgadza się. Stracił pracę niedawno. Kiedy pracował, chodził dwa razy szybciej. Mokasyny błyszczały mu jak lakierki, teraz zmatowiały, pastuje je niedbale, założę się, że dziś znowu się nie golił.

Robert ma rację, większość nóg w mieście rozpoznaje bezbłędnie; poza sutereną, na powierzchni, zawsze chodzi ze spuszczoną głową, od kiedy zaczął wypracowywać się jego świato-podgląd, od kiedy umie patrzyć ludziom prosto w nogi, czyta z nich wszystko to, co chcieliby ukryć; większość ludzi na co dzień robi dobrą minę do złej gry, ale wobec Roberta są bezbronni, potrafią zakładać maski tylko na twarze, nogi pozostają niezamaskowane, chodziłoby o to, żeby chodzić dyskretnie, nieznacząco, niewielu jednakowoż posiadło tę umiejętność, ludzie od czasu dziecięcych katechez przeczuwają, że jeśli ktoś im się przygląda, to z góry, z lotu ptaka, aniołki zapuszczają żurawia, pan Bóg lornetkuje ich z okna, potem będzie ferował odgórne wyroki, i najważniejsze decyzje zawsze zapadają odgórnie, nogi są nieważne, pozostają w ukryciu, przecież ziemia nie jest lustrem weneckim, perspektywa oddolnej perspektywy jest marginalna i nie warto się nią przejmować.

– Wystarczy obserwować i wysnuwać wnioski. Wszystko ma swoje znaczenie, stan zaniedbania butów, częstość zmieniania spodni, szerokość oczek w rajstopach.

Robert przez pewien czas nawet próbował sporządzać notatki, fiszki, kiedy okazało się, że z tego chaosu wyłania się powtarzalność ludzkich losów; żeby sobie ułatwić zapis i nie przeoczyć w określonych porach żadnej pary nóg, litery zastąpił cyframi, słowa symbolami, zdania wykresami graficznymi. Myślał, że musi złapać na gorąco jak najwięcej informacji, potem sobie to wszystko przetłumaczy, przepisze, aż przyszła wiosna i powietrze zaroiło się od cipek, jakaś gwiazdka muzyczki raz zapomniała włożyć majtki na koncert i w ten sposób wykreowała modę, Robert uzależnił się od korzystania ze swojej uprzywilejowanej pozycji w podziemiu; dopóki się przysłuchiwał, a nawet podsłuchiwał ludzi, łatwo mu było przełożyć to na literaturę: o tym i owym chodziły słuchy, a on je zapisywał; od kiedy zaczął podglądać, słuch o ludziach zaginął; Robert stał się skopofilem, zamiast pisać, rysował w zeszycie waginy, wszystkie znaczki, symbole i wykresy graficzne okazały się cipki warte. Brulion w pięknej skórzanej oprawie, który otrzymał jeszcze w czasach piśmienności, w blasku fleszy, od jednej z zamożnych fanek, kiedy jeszcze pisał i nie zdążył nabrać niechęci do salonów, kiedy jeszcze schlebiała mu adoracja egzaltowanych kokot (niechęci do salonów nabrał z czasem głównie wskutek uciążliwie drapieżnej aktywności tak zwanych lwów salonowych, przed którą nie umiał się bronić; ci salonowi bywalcy prężyli na jego widok mózgi i bicepsy jednocześnie, szepcząc znacząco: „Kalos k aga thos, proszę pana, jakże pan uważa, czyż ten grecki ideał nieco w naszych czasach nie podupadł?”, on zaś wycofywał się, jego wklęsłość próbowała umknąć ich wypukłości i trafiała wtedy na salonowe bywalczynie, rozochocone kokoty, które badawczo mu się przyglądając, nieodmiennie stwierdzały: „Zupełnie inaczej sobie pana wyobrażałam, ach, pan jest jeszcze taki młody”, kiedy zaś wzruszał pokornie ramionami, nie znajdując słów, by przeprosić za ten rozziew realnego i wyobrażonego, nadchodził inny bywalec, odciągał go na bok i usiłując zniewolić do salonowej rozmowy niby to po przyjacielsku wręczoną lampką podłego merlota, mówił: „Proszę ich nie słuchać, to strasznie próżne osoby”, a kiedy już Robert z nadzieją wietrzył w nim alianta w wyobcowaniu, rąbał na odlew: „Dostojewski, proszę pana, na nim literatura się kończy, nieprawdaż?”, kiedy zaś i z tej opresji udało mu się wyratować, okazywało się, że z aga rnąć go pragnie do swojej gromadki jeszcze inna lwica, którą najwyraźniej jego nieobycie podnieciło, „Niechże pan nie pije tego świństwa”, mówiła, ciągnąc Roberta za rękę, „Porywam pana”; i zaczynała go przedstawiać swojej kompanii, złożonej z bywalców i bywalczyń innego salonu, do którego chyłkiem właśnie się zamierzano wymknąć; lwica zaspokoiwszy swoją potrzebę przedstawienia nowo przybyłego, a raczej zabłąkanego w tych okolicznościach pisarza, zostawiała go na pastwę nowych konwersacji, lecz po pierwszych: „Ach, to pan”, „Jakże miło poznać”, „Gratuluję książki, choć przyznam, że nie czytałem jeszcze”, wszyscy oni odwracali ku sobie, prężyli się i gięli i naprężali i przeginali i hohotali i zachichowywali się, niuchali szyje swoje, delikatnie dotykali się tak etykietowo i trącali dykteryjkami i nalewali sobie ploteczek i już Roberta pośród nich nie było, być nie mogło, wycofywał się, cofał, zamykał drzwi i pośród ulic chłodnych owiewających mu kark płaszcz dopinał, stawiał kołnierz i pierwsze kroki ku wolności); lecz dawno, dawno minęły te czasy, brulion pełen waginalnych obliczeń jest ostatecznym dowodem w sprawie zaniku wiary w słowo pisane, jest zapisem jego bezmiaru niewiary, Robert może się go pozbyć, ale wiary od tego nie odzyska, zresztą, brulion i tak do niego wróci, prawdopodobnie jeszcze dzisiaj.

– Proszę bardzo, zanieś to mojemu teściowi, powiedz mu, że to jest moja powieść.

Praktykantka ostrożnie gładzi okładkę brulionu, okładka jest szczegółem zrozumiałym i niezwykle istotnym, Praktykantka nie czyta książek, które miałyby niechlujne okładki, twarda oprawa i obwoluta to absolutna podstawa, książka musi wyglądać, nie zawsze przecież doczytuje się ją do końca, właściwie to najczęściej nie doczytuje się nawet do końca pierwszej strony, a bywa i tak, że lektura książki kończy się na przeczytaniu okładki i stron tytułowych, dlatego Praktykantka, pieszcząc gustowną, skórzaną oprawę brulionu, czuje, że otrzymała poważną literaturę, nie spodziewała się takiego sukcesu, miała nadzieję, że uda jej się wyciągnąć od tego dziwaka coś, co zadowoliłoby Teścia, ale nie spodziewała się całej powieści, i to w tak piękniej okładce; Praktykantka wodzi palcami po tłoczeniach w skórzanej oprawie i czyni to z bezwiedną ślicznością, aż Robert zaczyna boleć nad tym, że to nie jego skóra, od tego bolenia dostaje boleści w kręgosłupie, silniejszej niż kiedykolwiek wcześniej, nie wie, jaką pozycję przyjąć, żeby mniej bolało, to na pewno nerwoból, zaraz przejdzie, tłumaczy sobie kolejne ukłucia; Praktykantka niczego nie zauważa, właśnie marszczy śliczne czółko nad otwartym brulionem pełnym kartek zabazgranych z obrzydliwą gęstością, no to rzeczywiście zboczeniec prawdziwy, taki piękny zeszyt tak zniszczyć, co za człowiek, i jeszcze ją teraz przegania, niegrzecznie, najwyraźniej nie nauczył się uprzejmej stanowczości od swojego Teścia; Robert każe Praktykantce wyjść, dłużej nie utrzyma bólu w ukryciu, zaczyna jęczeć tak, jakby sobie podśpiewywał, no wychodźże szybciej; zamyka za nią drzwi, zostaje sam na sam z bólem, nie zna go, nigdy wcześniej go nie czuł, ten ból jeszcze mu się nie przedstawiał, Robert czuje, że właśnie zaczęło się coś nieodwołalnego; już jutro dowie się od specjalisty, czy to okresowe dolegliwości, czy też straż przednia śmierci wyrównuje w nim grunt pod obozowisko.

Dariusz Szpakowski, proszę państwa, Dariusz Szpakowski we własnej osobie próbuje zrozumieć senność w grze Polaków, analizuje jeden jedyny błąd, który wywołał następne i w konsekwencji doprowadził do utraty bramki, przegraliśmy bowiem z dużo niżej notowanym rywalem, nasi piłkarze nie wykazali takiego zaangażowania w grę, jakiego byśmy oczekiwali po buńczycznych zapowiedziach, Dariusz Szpakowski ogłasza koniec marzeń, koniec snów, przygoda z pucharami skończyła się dla nas jak zwykle przedwcześnie; Teść irytuje się przed telewizorem, tym razem bez czapeczki w narodowych barwach, nie ma go na stadionie, bo drużyna gra na wyjeździe równie odległym jak następne wybory: