Выбрать главу

– Zgłodniałem jak pies… – Pan Mąż wyswobadza się, idzie do łazienki niby to umyć ręce przed jedzeniem, ale za zamkniętymi drzwiami sam się obwąchuje; psiakrew, nic nie czuć, a ta coś jakby zwietrzyła, ma suczy węch, lepiej się przebrać.

Róża lubi się przyglądać jedzącemu Panu Mężowi, ma w nim wiernego fana swojej sztuki kucharskiej, Pan Mąż nigdy nie ośmieliłby się zjeść w mieście, przynajmniej pod tym względem małżeństwo okazało się udaną inwestycją, cała kariera na pizzach z mikrofalówki, a tu nagle codzienne rozkosze podniebienia, nigdy wcześniej nie wiedział, że jedzenie może tak smakować, boi się, że trudno mu się będzie odzwyczaić, to jeden z powodów, dla których Pan Mąż nie dopuszcza myśli o rozwodzie. Róża, jeśli dziedzictwo babci Ziewanny jej nie opuści i będzie musiała zmienić zawód, otworzy restaurację; przyrządzanie wyszukanych dań poprawia jej samopoczucie, ma w sobie coś z sypania mandali: misterne i długotrwałe przygotowania kończą się zawsze tak samo, puste talerze lądują w zmywarce, a Pan Mąż myszkuje po lodówce, żeby znaleźć coś do przegryzienia, choćby kabanosa, przecież nie jest degustatorem, docenia starania żony, to wszystko jest bardzo smaczne, tylko czasem może zbyt dietetyczne; rytuał poobiedniego przegryzania kabanosem załatwia sprawę. Co my tu dzisiaj mamy, jakaś zupka na dobry początek, wcale nieźle pachnie, smakuje też niezgorzej, choć trochę cienka, Pan Mąż najchętniej wychłeptałby ją pospiesznie, żeby od razu dostać drugie danie (wypił dziś sporo kaw i czuje ssanie w żołądku, który na zupkę zareagował gniewnymi pomrukami), ale najpierw musi się pozachwycać; Róża lubi się przyglądać jedzącemu Panu Mężowi, testuje na nim nowe pomysły, wie, że jego zmysł smaku jest ograniczony, a przyzwyczajenia kulinarne prymitywne, pod tym względem Pan Mąż jest modelowym przykładem typowego klienta restauracji, Róża jest na etapie układania menu doskonałego, potrawy zbyt awangardowe dla Pana Męża znikają z listy; Róża nie chce jednak rezygnować z eksperymentów. Na przykład dziś: zupa niczego sobie, co nie znaczy, że kiedykolwiek ktoś zechce ją zamówić, do tego trzeba odwagi; sprawdźmy, czy modelowy przykład typowego klienta będzie w stanie przełamać uprzedzenia:

– Smakuje ci?

– Wyśmienite. A co to takiego?

– Krem z muchomorów czerwonawych.

Pan Mąż trochę się zakrztusił, już nie je, zastygł nad talerzem; wygląda, jakby liczył, ile minut życia mu zostało.

– Czy czasem one nie są trujące?

– Czasem tak. Po przegotowaniu nie.

– To znaczy, że gdyby się nie dogotowały porządnie…

Typowy klient przeżywa silny stres, być może nawet zupełnie stracił apetyt, krem z muchomorów nie nadaje się do menu idealnego, raczej do listy dań na specjalne zamówienie.

– Nie bój się. Czy kiedykolwiek któraś z moich potraw ci zaszkodziła?

Pan Mąż wciąż boi się poruszyć, wpatruje się w niedojedzoną zupę, „Tak ma wyglądać moja śmierć?”, myśli, „Zawsze wyobrażałem ją sobie jako kobietę”, myśli, „Kostucha, szkielet z kosą, biała dama w woalce, owszem, ale zupa?!”, myśli i dopytuje się:

– To są te czerwone z kropkami? One naprawdę nie trują?

– To nie te, kochanie, nie znasz się. Myślisz o muchomorach czerwonych, które rzeczywiście są lekko trujące, ale silnie halucynogenne, w dawnych plemionach szamani wprowadzali się po ich zjedzeniu w trans, dlatego były objęte tabu i to w nas zostało, być może jako atawizm; od dziecka rysujemy trujące grzyby jako muchomory z kropkami.

Zupa znów jest tylko zupą, ale Pan Mąż już jej nie chce, zjadłby coś konkretnego, może jakieś mięsko dzisiaj, zagląda do garów, o, są kotleciki, niestety, sojowe, trudno, zagryzie kabanosem; Pan Mąż nad kotlecikami wciąż jednak o grzybach rozmyśla, nie dają mu spokoju, tyle gatunków, łatwo się pomylić, musiałby nauczyć się rozpoznawania, ale taka nauka się nie kalkuluje, nawet jeśli grzybobrania bywają przyjemne, jaki ma sens przyjemność, na którą można sobie pozwolić tylko przez parę tygodni w roku, tyle trwają jesienne wysypy grzybów, to już lepiej ryby łowić, oczywiście morskie, przygoda męska i całorocznie dostępna. Pan Mąż zna się na rybach, marzy mu się merlin; Pan Mąż jeszcze za życia kawalerskiego w chwilach wolnych od wszelkich bilansów zabierał się do Hemingwaya, to dobra, sprawdzona, męska literatura, mówił Pan Mąż pytany, dlaczego akurat Hemingway, zasiadał do Hemingwaya po hemingwayowsku, w starym wełnianym swetrze pamiętającym jeszcze czasy liceum, przy szklaneczce whisky zaczynał wodzić wzrokiem po kolejnych stronach, dumając o merlinie, zasiadanie do Hemingwaya w zupełności mu wystarczało, było przyjemniejsze od samej lektury, nigdy nie przeczytał do końca żadnej z jego książek, no, w każdym razie nie osobiście, może to i lepiej, przy tej podatności na hemingwayszczyznę mógłby sięgnąć po bardziej niebezpieczne rekwizyty, Pan Mąż musiał mieć przeczucie, że dalej niż sweter, whisky i dumanie o merlinach posuwać się nie powinien, owóż, chadzał czasem na komercyjne łowisko łapać pstrągi na spinning i obiecywał sobie, że niedługo wygospodaruje czas na prawdziwie męską, śródziemnomorską, a może i oceaniczną przygodę; tymczasem jednak Róża ma problemy ze zdrowiem, Pan Mąż ma problemy z żoną, choć ta gotuje świetnie, zna się na grzybach i innych zielskach jak wiedźma, chadza po skrawku lasu wokół domu i zawsze czegoś nazbiera, a potem robi z tego kulinarne cuda, może trochę nazbyt dietetyczne; o tak, Róża jest wiedźmą: wie, że kawałek lasu wystarczyłby żeby wykarmić kompanię. I żeby otruć armię.

Pan Mąż od jakiegoś czasu gubi się w rachunkach, liczył na dyskrecję i się przeliczył, musi kolejny raz tłumaczyć, że kiedy jest w domu, nie wolno do niego dzwonić, bo żona krąży i nasłuchuje, Pan Mąż mówi do słuchawki, żeby się uspokoiła, bo zajmuje w jego sercu pierwsze miejsce, ale zostaje wyśmiany, Pan Mąż piastuje odpowiedzialne stanowisko i jako taki nie może sobie pozwolić na tolerowanie zachowań nieodpowiedzialnych, mówi do słuchawki, żeby to sobie wybiła z głowy, niestety, jego słowa nie mają tej mocy, co zwykle w finansowych negocjacjach, Pan Mąż jest zdenerwowany, zawsze stronił od ludzi nieobliczalnych, w biznesie najważniejsze jest wzajemne zaufanie, mówi do słuchawki, żeby mu zaufała, obiecał jej przecież, że wniesie sprawę o rozwód, tylko chciałby uniknąć skandalu; Pan Mąż nieostrożnie podnosi głos. Róża stoi za drzwiami i nasłuchuje; dobrze jej idzie, od kiedy podejrzewa Pana Męża o coś bardzo, bardzo nieuczciwego, udoskonala chałupnicze sposoby podsłuchiwania, wie już, która ze szklanek najlepiej przewodzi dźwięki, kiedy ją przyłożyć do ściany. Pan Mąż właśnie głośno i wyraźnie użył przekleństwa, Róży się to nie podoba, przy niej nigdy nie przeklinał, w rozmowach zawodowych używa języka bardzo oficjalnego, Róża chciałaby wiedzieć, kto też tak Pana Męża wyprowadził z równowagi, dokąd to teraz zmierza taki wściekły, że aż drzwiami gabinetu trzasnął; zachodzi mu drogę.

– Z kim rozmawiałeś? Z nią?

Pan Mąż próbuje wyminąć Różę, odpycha ją lekko, jak zwykle używa wymijającej odpowiedzi, to odpychające.

– Nie wiem, o kim mówisz, rozmawiałem w sprawach zawodowych.

– Co noc śni mi się, że mnie zdradzasz…

– No i co? Mam cię przepraszać za twoje sny? Mam robotę, proszę cię, daj mi teraz spokój.

Pan Mąż patrzy na nią martwo, Róża boi się tego spojrzenia, wie, co ono oznacza, tak martwo patrzą ludzie, którzy kłamią w żywe oczy; jej oczy właśnie się ożywiły, nabiegły łzami, Róża więdnie od kłamstw Pana Męża. Sama nigdy nie potrafiła kłamać, kiedy tylko próbowała kogoś ołgać, rumieniec ją zdradzał, nawet kiedy chodziło o drobne łgarstwa dla świętego spokoju, przychodziło jej to z najwyższym trudem i natychmiast tak zniesmaczało, że nie mogąc kłamstwa w ustach utrzymać, pąsowiała, martwiła się, czy okłamywany rzeczywiście jej uwierzył, sprawdzała, patrząc mu w oczy, a z tego sprawdzania lągł się od razu półuśmiech i demaskacja; takie to było jej kłamanie na niby. Róża nie jest naiwna, tylko dobroduszna: przyjmuje, że w ludzkiej naturze nie ma miejsca dla bezinteresownego zła, myśli, że zło zaczyna się tam, gdzie kończy się bezinteresowność; Róża nie wierzy, że człowiek może krzywdzić drugiego człowieka bez powodu, podobnie nigdy nie mogła zrozumieć ludzi, którzy bezprzyczynnie kłamią.