Выбрать главу

– Mam dzisiaj długi dyżur. Nie zapomnij wziąć kluczy, gdybyś chciał wyjść z domu – mówi Adam i dopina kurtkę; jeszcze stoi u drzwi, chciałby pocałunku na pożegnanie, chciałby doczekać poranka, w którym Piękniś po prostu pocałuje go i będzie życzył dobrego dnia, tymczasem jednak musi się jeszcze trochę ze sobą pogryźć, nie ma na to rady, na pocałunki jest stanowczo za wcześnie; Adam wychodzi, Piękniś dziś nawet na niego nie spojrzał, znowu musiał się siebie przestraszyć. Adam wie, że Piękniś wie o jego skrytce na oszczędności; Matka zaczęła przysyłać pieniądze, Adam zrezygnował z pierwotnego zamysłu, żeby je odsyłać z powrotem, poradziłby sobie bez tej pomocy, a mimo to chowa zaskórniaki do starego wydania Vademecum Lekarza Ogólnego, między strony z Neoplasmata ossium et articulationum a Myeloma multiplet Plasmocytoma, po to, żeby Piękniś miał go z czego okradać. Adam dba o swojego złodzieja, wystawia mu łatwy łup, wciąż uzupełniając zapasy, napisał nawet w tej sprawie list dziękczynny do Matki, zmyślnie sugerując większą częstotliwość zapomogi; Adam chce, żeby Piękniś kradł sobie w domu, skoro już musi, zamiast się szlajać z koleżkami, lepiej niech wznowi treningi; Adam nie rozumie, że kraść samotnie w pustym domu to jak pić do lustra, Piękniś go nie okrada, po prostu pobiera swoje honorarium, ukraść coś to on lubi w mieście.

Adam już nie jest taki skory do brania zastępstw na dyżurach, nie zostaje po godzinach, choć pacjenci przywykli, że ten młody doktór bada najdokładniej i każdego zawsze zdąży przyjąć, starsi koledzy są zaskoczeni, że tak szybko się do nich upodobnił, spryciarz, zakończył okres promocji, teraz pewnie chorzy smarują mu jak opętani. Owszem, smarują; Adam nie odmawia, nauczył się już zgarniać kopertę do szuflady jakby od niechcenia, mimochodem, nie przestając rozmawiać z pacjentem, tak jakby wręczenie i przyjęcie odbywało się gdzieś poza nimi, są przecież w życiu takie chwile, w których dwóch ludzi łączy milczące porozumienie, wyobraźmy sobie na przykład dwa wybitne autorytety moralne, profesorów filozofii i literatury, powszechnie szanowanych i szanujących się wzajem obywateli, odbywających co kilka dni w ulubionej kawiarni dysputy rozsławiające na cały kraj stolik, przy którym zasiadają, wyobraźmy sobie zatem, że przypadkiem natykają się na siebie w zamtuzie: milczące porozumienie nie pozwala im się rozpoznać, skala wzajemnego zawstydzenia byłaby zbyt olbrzymia, straciliby od tego potencję, mijają się więc, jakby się nie znali, a następnego dnia jakby nigdy nic prowadzą przy kawie spór o uniwersalia, nie wspominając słowem o nocnym spotkaniu; jeśli dwaj ludzie w tym samym momencie uznają, że jest raczej nic niż coś, nie mają się czego wstydzić, wszak do niczego nie doszło; pacjenci wręczają Adamowi koperty tak, jakby tego nie robili, Adam przyjmuje je tak, jakby ich nie przyjmował; przyjmuje oczywiście po to, żeby Piękniś go nie zostawił, boi się, że kiedy już nie będzie go z czego okraść, zostanie sam. Adam boi się osamotnienia; Piękniś, kiedy po raz pierwszy został na noc, na zawsze okradł Adama z samotności, jeśli odejdzie, zostawi mu tylko osamotnienie. Adam nie odmawia pacjentom dokładności, bada ich jeszcze staranniej niż dotąd, niestety, nie może im poświęcić więcej czasu, niż to ma zapisane w kontrakcie. Adam kończy teraz pracę punktualniutko i biegiem wraca do domu, z nadzieją, że Piękniś tam już będzie czekał na służącego swego, Adam pełni teraz po godzinach prywatną służbę, na myśl o niej mrowi go w podbrzuszu. Proszę, dopiero co wyszedł ze szpitala, a już jest na swojej ulicy, musiał biec, i to przez większą część dystansu, dlatego jest taki zdyszany, zaraz wbiegnie po trzy stopnie na piętro, sprawdźmy, czy coś może go powstrzymać.

– Te! Synek!

Z jakiegoś profundału głos ów dudni, pogłosem wzmocniony i brzmiący, jakby sam bóg się obraził, że Adam przez małe „b” o nim myśli; owóż Adam przystaje, jak na medyka przystało: kiedy ktoś woła, to może wołać o pomoc, nawet jeśli to sam b(B)óg. Tyle, że głos jest samoswój, słyszalny, a niewidzialny, Adam nie wie nawet, w którą stronę ma patrzeć, myśli: a jeśli b(B)óg istnieje, jeśli właśnie zaistniał, czyżby mógł mieć za złe, że Adam kocha chłopca w mężczyźnie, nie, nawet Bóg przez duże B nie ma prawa mieć do niego o to pretensji, póki miłość bezgrzeszna ku dobru wiedzie; Adam chce dobra dla Pięknisia, chce go przecież wydostać ku światłu, zbłąkaną owieczkę do stada przyprowadzić. Czegóż chcesz ode mnie, b(B)oże, myśli Adam, a jeśliś to nie t(T)y, więc kto mnie wołał, czego chciał?

– Te!

Adam słyszy wyraźnie, idzie za głosem tam, gdzie nikogo nie ma, choć głos serca nakazywałby w przeciwnym kierunku podążać, tam gdzie Piękniś już pewnie w samych bokserkach, ach ile się będą musieli naprzekomarzać, żeby mu je pozwolił zdjąć, a potem pobawić się podotykać wziąć do buzi; Adam niepewnie zbliża się do Nikogoś, dopiero na środku ulicy widzi człowieka w studzience kanalizacyjnej, no tak, przecież kradną włazy, zdarzało się, że pijak wpadł i przesiedział zaklinowany metr pod ziemią całą noc, ale ten tu wygląda, jakby wcześniej wpadł do wszystkich innych studzienek w mieście, i to głową w dół, w każdym razie krew go zalewa, że nie może wyjść; Adam patrzy ze zgrozą na pokiereszowaną twarz: oba łuki brwiowe puściły, lewe oko potwornie opuchnięte, obrzęk nosa; gdzie był bóg, kiedy temu człowiekowi działa się krzywda?

– Co się stało?

– Takie bajtle mi szmary spuścili… I za co to… Wiela jo mioł w portmanyju, same klepoki… Za dwajścia złoty mi nos połomali… I zygorek wziyli, co i tak wancki ciśli…

Adam pom aga mu się wygramolić, facet próbuje wstać i noga wygina mu się w kolanie do przodu, upada i tylko dlatego nie mdleje z bólu, że jest kompletnie pijany; Adam dzwoni po karetkę, pytają, czy przysłać lekarza, czy sam sobie poradzi (Piękniś czeka… A jeśli nie czeka? Jeśli już mu się znudził? Jeśli jest, to będzie i potem; jeśli już go nie ma, lepiej dowiedzieć się o tym jak najpóźniej), nie, nie trzeba lekarza, Adam sam się tym zajmie.

Piękniś już śpi, nagi, porozrzucał ciuchy na podłodze, musiał być zmęczony, czyżby zaczął brykać na dobre? Śpi na boku, głęboko, za to jego ptasior czuwa na całego; ciekawe, co mu się śni. Adam jest wykończony zamieszaniem z pobitym pijaczyną, obdukcją, zeznaniami i całą resztą, zaraz sam się rozbierze i przylgnie do gorącego Pięknisia na tak zwane krzesełko, łyżeczkę, jak zwał, tak zwał, złapie go delikatnie za pałkę i zaśnie z nią w ręku, chyba, że Piękniś się przebudzi i będzie chciał czegoś więcej. Adam zbiera z podłogi jego spodnie i koszulkę, składa je na krześle i zauważa w kilku miejscach krwawe plamy. Natychmiast dokonuje oględzin, Piękniś jest piękny w całości i bez uszczerbku, nic mu nie jest, nigdzie żadnego draśnięcia, coś tam bełkocze przez sen i z powrotem owija się kołdrą. Adam zanosi ubrania Pięknisia do łazienki i wrzuca do pralki. Nawet jeśli b(B)óg nie istnieje, nie wszystko wolno: Adam wie, że jutro będzie musiał zadać kilka niewygodnych pytań, a Piękniś bardzo ceni sobie wygodę; o, proszę, jak to się rozłożył na całym łóżku. Adam kładzie się obok, dotyka go i myśli, że musi teraz robić wszystko tak, jakby miał jutro umrzeć.