Выбрать главу

Ojciec już zaparkował, ale oboje z matką nie wysiadają z samochodu, z niedowierzaniem sprawdzają adres na karteczce i porównują z numerem na kamienicy, niestety, wszystko się zgadza; znaleźli ulicę, znaleźli dom, ale śpiewać im się odechciało, choć Matka z radości, że Ojciec wreszcie dał się nakłonić na odwiedziny u syna, nuciła po drodze wszystkie przeboje młodości. Ojciec w końcu wychodzi z auta, bierze się pod boki i patrząc na dom, w którym mieszka jego syn jednorodzony, aż puchnie od gniewu i hańby (chałupka nowiutka pachnąca we wsi stoi, a ten tu mieszka w norze łobjscanej rozwalającej się ruderze psia jucha, że pożal się Boże, ale nic nie powiem, nic nie powiem, nie warto się denerwować, rozepne se tylko guzik pod szyją, bo aż mi się duszno zrobiło). Matka też wychodzi z auta opieszale, nie wie, czy już wyjmować torby ze słoikami kompotami bigosami grzybkami, wszystkim, co synuś lubi, czy też poczekać, niech Ojciec wejdzie na górę i sprawdzi, może zły adres dostali. Z okna na parterze sąsiad parapeciak patrzy to na przyjezdnych, to na limuzynę, w końcu z aga duje do Ojca, który już przemógł obrzydzenie i chce dać nura w klatkę schodową śmierdzącą kocim moczem.

– Cińdobry. Fajne auto. Jo by go sam tak niy łostawioł. Moga pofilować, coby sie nic niy stało… Dwa złote łod godziny…

Ojciec spoziera pogardliwie i wyniośle, co to za kundel człowieczy, myśli sobie, jak on wygląda, jak on mówi, co to w ogóle za dzielnica jest, wcale nie odpowiada na ofertę ochrony ruchomości (błąd, widać, że nie jest z miasta).

– Nie, to nie… – mówi sąsiad, ale Ojciec już go nie słyszy, wchodzi na korytarz stary, zapuszczony, śmierdzący stęchlizną, wdrapuje się po schodach drewnianych z prześwitami widocznymi od spodu, stara się iść z godnością w tym niegodziwym miejscu, aż piesek obszczymurek przekrzywia głowę ze zdziwienia, cóż to za dziwny gość tak dostojnie wnosi zapach wiejskiego podwórka, na wszelki wypadek szczeka raz i drugi, ale bez przekonania; Matka została daleko w tyle, zasapuje się na półpiętrach, myślała, że gdzie jak gdzie, ale w mieście windą sobie wjedzie do synka, wcale jej się tu nie podoba, nie wiadomo, czy to dom w trakcie remontu, budowy czy rozbiórki, w każdym razie jest to niespełna dom; pies jakieś siki obwąchuje w rogu korytarza, na ścianach same przekleństwa powydrapywane, och, synek zasłużył sobie na lepsze miejsce, w tym się Matka z Ojcem całkowicie zgadza, no ale gdzież on, czemu na nią nie poczeka, łojessu, ale się zmachała, ileż to jeszcze tych schodów i dlaczego tak skrzypią, jakby się miały pod nią oberwać.

Adam słyszy pukanie i budzi się, któraż to, któż to, zaspał, jak zwykle dzień po dyżurze, gdzie Piękniś, myje się, wodę w łazience słychać; znowu pukanie, niechże Adam wreszcie otworzy, sprawdzi, spławi, kogo tam diabli przygnali. Wkłada spodnie i pospiesznie je zapinając, kaleczy sobie fiutka zamkiem błyskawicznym, syczy z bólu, otwiera drzwi i w niedopiętych gaciach staje przed Ojcem we własnej osobie.

– Tato! – mówi głośno, tak żeby Piękniś w łazience usłyszał, może jakoś przeczeka, albo ubierze się i przedstawi jako kolega z pracy, Adam ma spory kłopot, bo Ojciec już próg przestępuje, a gdzieś tam za nim musi kolebać się Matka; czemuż na śmierć zapomniał, przecież mu się zapowiadali, wystarczyło wstać wcześniej i wytłumaczyć Pięknisiowi, że nie chce go wyganiać, ale akurat dziś mógłby sobie pohasać w mieście przez tych parę godzin…

– Adam, synuś! W szpitalu powiedzieli, że dzisiaj wolne masz, niespodziankę chcielimy ci zrobić…

Ojciec już go obłapia po chłopsku, mocno, serdecznie, długo, do utraty tchu, stęsknił się, miał prawo, niech go sobie pościska; chleba i soli nikt mu nie podał, ale Ojciec łatwo się nie zraża, już się wtarabania, wkracza do wnętrza łypie lustruje zagląda do pokoju. Widzi pościel w nieładzie i nijak uwadze jego ujść nie mogą dwie poduszki obok siebie, jako też dwie kołdry i prześcieradło w dwu miejscach wygniecione, świeże ślady podwójności intymnej, prywatnej, domowej. Odwraca się ku synusiowi radośnie, już go nie trapią okoliczności, rudera niech se będzie ruderą, mieszkanko też trochę zapuszczone, ale nic to, nic to, wszystko nieważne wobec wieści cudownej, która, choć Adamowi w gardle uwięzła najwyraźniej, bo stoi blady jakiś, niemrawy i bezmowny, wieścią jest dla Ojca fundamentalną, ważniejszą może i od tej, którą całkiem niedawno przecie świętowali; oto synuś sam nie sypia, jest w tym mieszkanku z nim jakaś obecność towarzysząca, gdzieś się schowała, może po zakupy wyszła, żeby śniadanie panu doktorowi przyrządzić, a może sama pracuje od świtu i w robocie akuratnie przebywa, no, ale ukryć już nie uda się synusiowi, że kobita jest; wreszcie nareszcie kobita jest. Ojciec wpatruje się w wygniecenia prześcieradlane, próbuje na ich podstawie wyczytać odtworzyć wyobrazić sobie, jakaż to, smukła czy kurdupelek, pełnokształtna krasawica czy jakieś chuderlawe dziewczątko, wpatruje się w pościel, jakby oglądania całunu turyńskiego dostąpił, gotów paść przed tym łóżkiem na kolana i Panubogu dziękować, że syn kobite ma, kobite, psiokrew, kobieciche se tu chędoży, a nic się nie chwalił, nie pisoł, ale co tam; w łazience ktoś wodę puszcza, a więc jest w domu, jest pani synusiowa i już im nie umknie, już niebawem ukaże się, pewnie właśnie przygotowuje się maluje wypachnia, teściom przyszłym pokazać się chce z dobrej strony; Ojciec umiera z ciekawości, przygładza sobie włosy na czole i mruga do Adama, pokazując na drzwi łazienki. Matka dociera do drzwi z powitalnym uśmiechem w tym samym momencie, w którym Piękniś ukazuje się goły, a zaraz potem płochliwie przepasany przykrótkim ręczniczkiem; nie bardzo potrafi przyjąć pozycję, w której byłby z obu stron jednocześnie osłonięty, chcąc się Ojcu ukłonić z obyczajnie przykrytym przyrodzeniem, gołą dupę w stronę Matki wypina, w każdym razie starannie obojgu mówi „dzień dobry”, potem dopiero pozwala sobie zapytać Adama niby takim półszeptem zakłopotanie wyrażającym tą oto niezręcznością:

– Nie wiesz, gdzie moje łachy są?

No, ale jak to, myśli Ojciec.

Jak se nie siedne, to sie przewróce, myśli Matka.

Jak to możliwe, myśli Ojciec.

Boże Boże mój Boże, myśli Matka.

Wracają w ciszy, tylko słoiki dzwonią w b aga żniku. Kompoty bigosy grzybki. Dopiero wysiadając pod domem, zauważą, że ktoś im ukradł wszystkie kołpaki.

To się nazywa milczenie. Adam i Piękniś siedzą przy stole i milczą do siebie. Zasiedli, żeby poważnie pomilczeć. Pewnych spraw nie można po prostu przegadać, trzeba je sobie raz na zawsze wymilczeć, żeby uniknąć nieporozumień. Właściwie to Adam milczy, Piękniś go słucha. Adam jeszcze nigdy na nikogo nie podniósł głosu, dlatego czeka, aż ucichnie mu tam wszystko w środku, żeby mógł zacząć mówić spokojnie. Piękniś nie czuje się winny, to był przypadek, nie słyszał, kąpał się, gdyby wiedział, że ktoś wszedł do domu, nie wylazłby przecież; Piękniś milczy, czeka, aż Adam coś powie, to napięcie jest nieznośne, więc bawi się zegarkiem.

– Skąd go masz? – pyta Adam w tak doskonale cichy i spokojny sposób, że wolałby nie musieć się powtarzać, drugi raz mogłoby się nie udać. Piękniś nie kuma bazy, kogo, co, czego dotyczą pretensje w głosie tak nienaturalnie zimnym; Piękniś taki głos zna z przesłuchań na mendowni i bardzo go nie lubi.

– Co skąd mam?

– Skąd masz zegarek?

Ach, o ten bibelocik świeżo skrojony mu biega, stary ruski szmelc, który Piękniś zdjął z ręki obitego gościa tylko dlatego, że taki sam dał mu kiedyś dziadek na komunię; dziadek był jedynym ludzkim człowiekiem w jego popierdolonej rodzince, tylko po nim Piękniś płakał na pogrzebie, na ojca, chuja jebanego, grobie nie był i nie będzie, wystarczy, że matka tam gęsto gorzkie żale przy czystej odprawia, a potem zarzygana zasypia na płycie nagrobnej i w nocy, jak ją kac zbudzi, ryczy na pół miasta, bo wyjść z cmentarza nie umie; potem ludzie mówią, że tam straszy, dzieci nawet na Wszystkich Świętych się boją chodzić. Piękniś już zapomniał o wczorajszym, też mu numer, zawsze jak spotyka z kumplami jakiegoś nawalonego frajera, to mu dają wycisk, dla zasady, nie dla zarobku, chodzi o to, żeby porządek był w mieście, żeby ludzie się nie bali po ulicach chodzić; chwasty trzeba pielić, dostanie taki ze szpica, łomotnie ryjem o chodnik, to nie będzie więcej po pijaku łaził ludziom pod oknami, lajer wyśpiewywał. Zegarek; kurwa, o co mu chodzi z tym zegarkiem?