Выбрать главу

– Jak to skąd? Kupiłem oczywiście.

– Dlaczego kłamiesz?

– Ty weź się, kurwa, odpierdol, zadajesz mi pytania jak pies, co to ma być? Gdzie ja jestem? Z kim ja gadam?

Piękniś wstaje i chodzić zaczyna, ale mieszkanko ciasne, tylko w kółko można, głupio tak, lepiej wyjść albo usiąść z powrotem, niezadowolenie, a nawet gniew srogi uprzednio wyraziwszy na przykład… na przykład… o, szklankę strącić, stłuc można, proszę, jak groźnie, szkło, hałas; może wystarczy, żeby ten tu doktorek zaczął zachowywać się jak należy.

– Brałeś udział w ciężkim pobiciu. Powinienem z tym pójść na policję, zamiast prać ci zakrwawione szmaty.

Czy Piękniś się przesłyszał? Ta ciota go straszy policją? (Pięknisiu, tylko spokojnie, nie zaciskaj tak pięści, chyba nie chcesz zrobić niczego złego.) Piękniś łapie Adama obiema rękami za kołnierz i podnosi sobie na wysokość twarzy, Adam przez chwilę myśli, że właśnie nadeszła chwila pocałunku, cóż, że w niestosownej chwili, ale nie, Piękniś po prostu chciał go z bardzo bliska opluć, tak żeby trafić prosto w usta, przydusza go przy tym, jeszcze silniej zaciskając dłonie na kołnierzu; Adamowi łzy podchodzą do oczu, czuje ból, brak tchu i dokonuje odkrycia, że przemoc, której zaznał tak wyraźnie po raz pierwszy, także jest zbliżeniem, to fizyczne upokorzenie sprawia mu przyjemność, właściwie chciałby, żeby Piękniś nie rozluźnił uścisku, żeby go udusił; Adam czuje, że nie tylko ze strachu właśnie się trochę zmoczył.

– To jest koniec, rozumiesz? – cedzi Piękniś przez zęby, puszcza Adama i wychodzi, trzaskając drzwiami tak, że się kruszy kawałek tynku przy futrynie. Jeszcze słychać jego zbieganie po schodach, jeszcze widać, jak idzie szybkim krokiem pod domem, ale znika za zakrętem; a więc to już. Odszedł. Nie, to niezupełnie koniec. Adam czuje jego ślinę na swoich wargach, koniec nadejdzie dopiero wtedy, kiedy ona wyschnie.

8

Już wszystko zbadano, choć nie wszystko jeszcze powiedziano; Robert prosił głośno, wyraźnie i wielokrotnie, żeby w razie czego mówić mu prawdę bez fałszywej litości, teraz czeka w gabinecie, aż ten lekarz coś powie, całą historię choroby ma przed sobą, wszystkie wyniki, więc niech przestanie je układać przekładać szeleścić chrząkać wzdychać, niech się skupi, bo to nie jest najprzyjemniejszy moment, mógłby go łaskawie nie przedłużać; Robert jest przygotowany na werdykt, trzy litery, jedna sylaba, jak ostatnie uderzenie młotka zbijającego trumnę: rak.

Adam nie powinien był przychodzić do pracy w takim stanie, ale bał się mieszkania pustego, opustoszałego, opuszczonego; Adam nie może uporać się z Pięknisiem, którego brak wypełnia go szczelnie, Piękniś jest dotkliwie nieobecny, nie tylko mieszkanie go pamięta, szpital też i ten gabinet, nawet to krzesło, na którym teraz siedzi pacjent przestraszony i wyczekujący; to na Adamie spoczywa dziś po raz pierwszy w życiu obowiązek poinformowania chorego o tym, że już nie wyzdrowieje, Adam wiedział, że kiedyś go to czeka, teoretycznie był przygotowany, ale w praktyce ten oto pacjent ma imię, nazwisko i historię życia poza chorobą, ten oto pacjent siedzi przed nim osobiście i patrzy na niego człowiekiem; chce wiedzieć, może uda mu się to powiedzieć bezgłośnie, zamilknąć wymownie; może sam sobie to powie?

Robert obserwuje pantomimę lekarza i przybywa mu nadziei, że również tym razem wyjdzie z ulgą na powietrze, jak w czasach młodzieńczej hipochondrii, kiedy od kolejnych orzeczeń lekarskich znikały fantomy dolegliwości, pobłażliwie kwitowane przez lekarzy maksymą w rodzaju: „Znowu pana coś pobolewa, a wyniki ma pan takie, że pozazdrościć; pan to się powinien nazywać Pobolewski”. Robert wciąż ma nadzieję, nie ubywa mu jej od milczenia lekarza; Robert, wchodząc do szpitalnego budynku, był żywym człowiekiem, nie wyobraża sobie, że miałby z niego wyjść jako umierający. Odezwijże się, lekarczyku; spróbuj chociaż.

Adam próbuje (przestać myśleć o Pięknisiu):

–  No więc… No nie jest dobrze… Się rozwinęło nieładnie paskudztwo… Ja już pana ostatnio ostrzegałem, że tego nie można lekceważyć… Teraz musielibyśmy przeprowadzić bardzo intensywną chemioterapię… Nigdy nie ma gwarancji, a pana organizm jest już osłabiony… Ale pan musi chcieć walczyć… Wszystko trzeba temu podporządkować…

W jednej chwili ciało Roberta staje się workiem wyczuwalnych wnętrzności, wszystkie ignorowane dotąd ukłucia, wzdęcia, napięcia i drobne uciążliwości, które co dzień przypominały mu o tym, że się składa z materii słabej, śmiertelnej i podatnej na rozkład, zaczynają do niego mówić boleśnie, gazy kitłaszące się w jelitach, soki trawienne skwierczące w żołądku, te wszystkie bulgoty podskórne nagle zgodnym i jednoczesnym śpiewem wykonują uporczywe memento na chór mieszany: „Zdechnieszsz, zdechnieszsz…”.

– Wie pan, ja nie chcę, żeby rodzina wiedziała. Dotąd udawało mi się ukrywać chorobę… A to naświetlanie… To ja bym musiał przychodzić czy leżeć tu?

– Ja pana właściwie nie powinienem już stąd wypuścić.

– Ale… Czy w ogóle pan widzi sens? Przecież to jest loteria. Ile mogę na niej wygrać: kilka miesięcy, parę lat?

– Nie wolno panu tak mówić…

Robert wie, jakiego pytania teraz nie chce zadać; przypomniało mu się właśnie, jak przed laty o zmierzchu ledwie zdążył zejść z Szałasisk do Palenicy na ostatni pekaes i ominąwszy tratujący się tłum turystów w przednich drzwiach, jedynych, które kierowca raczył otworzyć, lada moment mających się zamknąć i odciąć spóźnialskich od tej szczęśliwej miazgi ludzkiej wewnątrz pojazdu, obszedł szoferkę, zapukał w szybę i zapytał: „Panie, są jeszcze w ogóle jakieś szanse, żeby się stąd dzisiaj wydostać?”, na co kierowca po chwili namysłu odparł: „Szanse są zawsze”, zasunął szybę i odjechał, ociężale, przepełniony spoconą ceperią, marzącą jeszcze o tym, żeby w zakopiańskim koktajlbarze przedyskutować majestat gór widzianych z okna w jadalni schroniska. Robert wie, że od pytania, którego nie chce teraz zadać urośnie przepaść między światem zdrowych, do którego przynależy lekarz, a światem śmiertelnie chorych, którego reprezentantem Robert właśnie został mianowany; pyta więc niechcący:

– Czy mam jeszcze w ogóle jakieś szanse, żeby się z tego wydostać?

Adam wie, że w tym przypadku rokowanie jest bardzo złe, pacjent umrze najpóźniej w ciągu ośmiu miesięcy, a i to przy założeniu, że jego organizm zechce mierzyć się z odnotowanymi w klinicznych annałach rekordzistami, ewentualna operacja jest obarczona dużym ryzykiem, jak również prawdopodobieństwem komplikacji; Adam wie, że z tego człowieka wycieka życie i medycyna nie zna sposobu, żeby temu zaradzić; Adam wie, że okłamywanie pacjenta w takiej sytuacji odbiera mu czas na pogodzenie się ze śmiercią i na tak zwane ostateczne uporządkowanie swoich spraw, Adam zna przypadki ludzi, którzy umierali okłamywani i wcale im nie było od tego lżej; Adam próbuje (przestać myśleć o Pięknisiu), chce to jakoś wypowiedzieć, ale (Piękniś) odbiera mu mowę; rozkłada tylko bezradnie ręce. Nie powinien był w takim stanie przychodzić do pracy. Chciałby sobie teraz polamentować lakrimozić doloryzować mizererzyć z rozpaczy się powić powyć poskowyczeć pozawodzić, puścić sobie jakiegoś smutnego kontratenora, gorącą wodę do wanny, a potem krew, ale teraz nie może, jego łzy są niczym wobec tych, które właśnie ciekną po policzku świeżo skazanego pacjenta; teraz trzeba go wysłuchać.