Выбрать главу

Robert jeszcze nie wierzy śmierci, a już się jej boi; ach, gdyby tak można było umrzeć bez umierania, od razu, zgasić się, wyciągając wtyczkę z kontaktu, wyłączyć myśli, myśli. Bardzo nie chce zadać lekarzowi kolejnych pytań, które się w nim tłoczą: czy wyrok jest prawomocny, dlaczego odebrano mu prawo do życia, czy to naprawdę nieodwołalna diagnoza, czy aby się lekarz nie pomylił, czy nie żartuje, czy rzeczywiście grozi mu bezlitosna, kostniczo zimna, nieprzekupna śmierć, taka, co to nie przyjdzie, żeby pogadać o życiu, tylko od razu zabiera się do dzieła, czy chodzi o taką śmierć prawdziwie śmiercionośną i zabójczą, czy na pewno chodzi właśnie o niego, czy rzeczywiście nie pomoże mu nic, nawet jeśliby dał się zahibernować jak Walt Disney, czy naprawdę nie ma ratunku, czy nie da się cofnąć czasu, czy zdąży objechać świat dookoła, co lekarz zrobiłby na jego miejscu, czy to naprawdę prawda, czy będzie bolało bardzo, czy jeszcze bardziej? Robert nie chce pytać, bo nie ma już dla niego dobrych odpowiedzi; nie ma już dokąd uciec przed czasem.

– Czuję, że coś przespałem. Lekkomyślnie wpakowałem się w bardzo niezdrowe małżeństwo z kobietą, której prawdopodobnie nigdy nie kochałem. Być może zrobiłem to dla pieniędzy, ale się przeliczyłem. Ciągle mi się wydawało, że przynajmniej połowę życia wciąż mam przed sobą. Że przyjdzie jeszcze czas, żeby wszystko zmienić. A tu proszę, taka niespodzianka.

Adam słucha uważnie, przynajmniej próbuje (przestać myśleć o Pięknisiu), ale czuje, że jego żałoba po Pięknisiu jest silna i nader niestosowna wobec żałoby pacjenta po sobie samym; otwiera szufladę, wyjmuje cloranxen i zamiast zażyć tabletkę, podaje pudełko pacjentowi:

– Te pigułki niech pan sobie zażywa, gdyby się robiło smutno.

Robert bierze je bez przekonania i chowa do kieszeni; nie jest mu smutno, że będzie musiał umrzeć, żal mu raczej, że tak niewiele żył za życia, zawartość życia w jego życiu była stanowczo zbyt niska, żeby miał do czego tęsknić.

– Wie pan, pomyślało mi się teraz: skoro nie żyłem tak, jak bym chciał, to może chociaż umrę po swojemu… Ile mi pan daje czasu, jeśli nie podejmę leczenia?

– Niewiele. W każdym razie niewiele tego, co można znieść bez morfiny.

Adam chciał powiedzieć to uroczyściej, patrząc w oczy pacjentowi, ale nie ma siły, spuścił wzrok jak uczniak na dywaniku u dyrektorki; nie chce, żeby łzy w jego oczach zostały mylnie rozpoznane, tylko jednej osobie (Pięknisiowi) te łzy się należą.

– W takim razie muszę ją jakoś przygotować na moje odejście.

– Kogo?

– Moją żonę… Ona cierpi na histerię, bardzo źle znosi moją nieobecność.

Adam widzi w pacjencie tę samą głuchą rozpacz, która i w nim wzbiera, w jednym czarnym jeziorze są skąpani; taka rozpacz wym aga odosobnienia, nie lubi świadków; Adam mówi przez pacjenta do samego siebie:

– Pan musi mieć ochotę do życia… a ja w panu widzę silną wolę śmierci.

– Raczej ciekawość… W końcu to będzie moje ostatnie wielkie przeżycie.

Robert patrzy przez okno: chwieją się gałęzie, wiatr przywiewa jakieś niewczesne płatki śniegu, które kręcą się w powietrzu, jakby chciały opaść na wiosenny grunt jak najpóźniej, żeby nie stopnieć od razu.

– Panie Robercie… Śmierci się nie przeżywa.

Korek jest gigantyczny, wszystko trwa w ekstatycznym unieruchomieniu, nawet kierowcy już przestali kląć, wysiedli z aut, palą papierosy, rozmawiają, grają w karty; Robert się zastanawia, ile czasu musi upłynąć, żeby wrócili pieszo do domów, zostawiając samochody tak, jak stoją, ile czasu trzeba tkwić w korku, żeby zrozumieć, że tym razem już się z niego wydostać nie uda, oto bowiem nadszedł dzień korka ostatecznego, w którym stoją rzędami żywi i umarli, a ściślej: umierający, wszak Robert jeszcze non omnis, „jeszcze” stało się teraz kluczowym wyrazem w jego słowniku, dziś jeszcze żyje, jeszcze ma sporo sił, jeszcze może stać w ulicznym zatorze i rozmyślać, na przykład o własnym pogrzebie. Jeszcze go bawi własna próżność: próbuje obliczyć, ileż to stanie osób nad jego grobem, kilkunastu, może kilkudziesięciu dalszych krewnych, kto wie, może i będą tam jakieś oficjalne delegacje urzędników miejskich, którzy śmierć jego stosownie oszacują i uznają za godną krótkiego przemówienia, dajmy na to, zastępcy wydziału kultury. Tylko zastępcy, bo w gazecie ogólnopolskiej pojawi się wiadomość o zgonie Roberta wraz z jednozdaniową informacją o wybranych tytułach jego najgłośniejszych książek, a szef wydziału kultury osobiście zwykł się stawiać tylko na pogrzebach ludzi, którym po śmierci ogólnopolskie gazety poświęcają co najmniej kolumnę; sam prezydent miasta pojawia się osobiście w konduktach odprowadzających na cmentarz zwłoki najwybitniejszych przedstawicieli środowisk kulturalnych, takich, którzy zasłużyli na cały dodatek w gazecie ogólnopolskiej, dodatek specjalny, który czekał na ich śmierć już za ich życia, w żargonie dziennikarskim określany jako „zimne nóżki”. Od kiedy popularność Roberta spadła, na jego własne życzenie, choć wciąż pozostawał bodaj najpopularniejszym w kraju pisarzem niepiszącym, znaczenie jego ewentualnej śmierci jest, by tak rzec, umiarkowane; Robert może liczyć co najwyżej na wzmiankę w gazecie ogólnopolskiej i kolumnę w dzienniku regionalnym, spreparowaną zresztą niejako po znajomości, bo w redakcji ma kilku przyjaciół, z którymi dawniej lubił alkoholizować się frenetycznie, jak również jedną zaprzyjaźnioną sekretarkę, z którą cielesne pobratymstwo odczuwał regularnie w okresie wiosennym, każdego roku była jedną z pierwszych znajomych kobiet widzianych przez niego w stroju wiosennym, kiedy już marcowe śniegi topniały i odsłaniały beton chodników. Stukot jej butów na obcasie witał nadejście ocieplenia, Robert rokrocznie z niesłabnącym podziwem przyglądał się jej nogom odsłoniętym aż po stosownie, acz nieprzyzwoicie wysokie partie ud, zawsze wtedy impuls nagły i krwisty kazał mu wybierać numer jej telefonu komórkowego i sprawdzać, czy nie zechciałaby z nim tradycyjnie potopić Marzanny, i choć nigdy nie chciała, błogosławił ją za to, że przywracała mu poczucie odwieczności czasu cyklicznego. Na jej szczere poruszenie swoją śmiercią Robert wciąż więc mógł liczyć, jak również na kilka wynurzeń dawnych współtowarzyszy bachicznych, jednakże śmierć jego nie mogłaby wywołać żałoby narodowej ani też nie spowodowałaby debaty biurokratów rozważających jego kandydaturę na patrona szkół, ulic tudzież bibliotek; jego odejście, mimo prawdopodobnej obecności kilkudziesięciu osób na pogrzebie, byłoby w gruncie rzeczy odejściem niedostrzegalnym, nieistotnym, nieznaczącym. Chyba że Żona zapewni regionalnym szmatławcom atrakcyjny materiał, doznając apokaliptycznego ataku histerii nad jego trumną; lepiej byłoby tego uniknąć. Robert chciałby się wyprowadzić ze zużytego ciała, nie rozumie, dlaczego musi umierać razem z nim, dlaczego nie może po prostu wyjść, tak jak teraz wychodzi z bezużytecznego samochodu, przeciska się między autami, już na chodniku wyrzuca kluczyki do śmietnika i nie przejmuje się, że właśnie zatamował bezruch. Idzie przed siebie, mija; minie także cmentarz. Już wie, że zrobi wszystko, żeby pogrzeb go ominął.

Robert przeczuwa, że w przypadku wiecznego i nieodwracalnego oddzielenia, dusza, nawet jeśli za ciałem tęsknić nie będzie, to wrócić do niego pewnie czasem jej się zachce, wszak nawet zbrodniarz wraca na miejsce przestępstwa. Wydaje mu się niemożliwe, by nieśmiertelna dusza mogła okazać się tak bezduszna, żeby zapomnieć o przyjemnościach i udrękach, dzielonych z ciałem po równo przez dziesiątki lat; rozbrat zgonem czyniony musi pozostawiać w duszy żal za jej ziemską powłoką, nawet jeśliby ciało miało okazać się wyłącznie znoszonym kombinezonem, nawet jeśliby miało być tylko przeznaczoną do rozbiórki ruiną, to przecie stroju, który się nosiło całe życie, domu, w którym się przez całe życie mieszkało, nie sposób porzucić beznamiętnie, nie sposób nie śnić o nim nostalgicznie. Jeśli dusza śnić będzie o ciele, z którego się uwolniła, lepiej, by to ciało w godnym miejscu porzucone zostało, nie upchane w rodzinnym grobowcu na przykościelnym wysypisku śmierci, nie w cmentarnym tłumie innych dusz zdmuchujących znicze nad swoimi trumnami, lecz w przestrzeni szerokiej i bezludnej, ciszą wyściełanej, mgłami dopieszczanej, w wodzie kamiennej, na pastwie wiatru; w znośnej lekkości niebytu.