Выбрать главу

Robert nie chce się wtapiać, woli się rozwiać. Wchodzi na cmentarz, żeby rozwiać wątpliwości.

Na iluż to w życiu był pogrzebach, czterech, może pięciu, na wszystkich za młodu, potem już nie mógł nie chciał nie potrafił, bał się cudzej żałoby i niestosowności kondolencji, czczych obietnic współczucia, składanych tylko po to, żeby jak najszybciej móc się oddalić, broń Boże nie spotkawszy dotkniętych śmiercią oczu żałobnika. Cmentarz to złomowisko pamięci; Robert nigdy nie rozumiał, dlaczego ludzie przychodzą rozmawiać ze swoimi umarłymi na cmentarz, czyżby wydawało im się, że dusza nie potrafi przeniknąć przez resztki truchła, butwiejące drewno i ziemię, czy naprawdę myślą, że stając przy nagrobku, korzystają z jedynej dostępnej rozmównicy, czy naprawdę wierzą, że ich ukochani zmarli leżą tam wiecznym pokotem i radośnie sobie gwarzą z sąsiadami, czekając, aż ktoś bliski umrze, żeby się położyć obok; czemu pozwalają księżom żegnać ich słowami o prochu, a potem każą gnić w wilgoci i ciemności? Robert nie znosił katolickich tradycji funeralnych pospołu ze świecką egzaltacją tanatologów, bredzących o jednaniu się z pramatką, pokornym zajęciu swojego miejsca w łańcuchu pokarmowym; nawet jeśli niechęć do stania się karmą larw much plujek, trupnic, ścierwic, nicieni, wijów i innych boskich stworzeń jest egoizmem, Robert nie ma wyrzutów sumienia. Jeśli jest w nim coś na tyle zdrowego, że mogłoby go przeżyć na ziemi, użyźniając cudze życie, chętnie się rozda; reszty wolałby nikomu nie zostawiać.

Robert nie ma jasnych wspomnień z domu rodziców (o którym lepiej zmilczeć), najjaśniejsze z jego dziecięcych wspomnień wiąże się z nadmorskimi wczasami, był tam tylko z matką, a kiedy odwiedził ich ojciec, zanim jak zwykle zdążył rozpętać piekło (cisza!!), poszli razem na plażę; Robert pamięta piaszczysty brzeg szczelnie wypchany stadem ludzkich fok i bezradność ojca, który objuczony składanymi leżakami rozglądał się za wolnym miejscem i pytał „No, to gdzie się rozkładamy?”. Robert przystaje nad miejscem, w którym rozłożył się jego ojciec, babcia mu go taktownie ustąpiła po dwudziestu latach, dziwne, że pogrzeb babci Robert zapamiętał jako dzieciak dużo lepiej niż pogrzeb ojca, może dlatego, że na pogrzebie ojca Robert był, jak to się mówi, nieobecny, myślał bowiem o matce, o tym, jak odnalazłaby się w tym tłumie obcych ludzi, wśród tak zwanej nowej rodziny ojca, myślał wtedy: dobrze, że matka tego nie dożyła, choć może poczułaby ulgę (dość! niedoczekanie wasze!). Babci zmarło się kiedyś tam srogą zimą; Robert pamięta przerażenie, tylko nie pamięta już czyje, w każdym razie kogoś, kto widział, że grób się pali: „Myślę, Jezusku, co to już ognie piekielne upominają się o tę starą, lecę sprawdzić, a to grabarze nie mogli rozkopać stwardniałej od mrozu ziemi, więc żeby roztopić, palili szczapy po trumnach na dziadku, znaczy, tam gdzie leżał”. I wszyscy tak jeden po drugim, jeden na drugim, choć za życia nie zawsze było im po drodze; nieopodal jest grób wujka i ciotki, to co innego, ci leżą razem na własne życzenie.

Robert pamięta, że ciotki zawsze ubywało: kiedy nauczyła się żyć bez jednej nogi, rak przeniósł się na drugą, potem amputowano jej pierś, a nim zdążyła zapytać wujka, czy nie przestanie jej kochać, jeśli w ogóle nie będzie miała piersi, nowotwór zjadł jej mózg. Wujek kochałby ją nawet, gdyby został z niej tylko głos, zawsze powtarzał, że miłość poznaje się po tym, że czyjegoś głosu pragniesz bardziej niż ciszy, mówił, że kochać to zgodnie przerywać rozmowę, żeby posłuchać deszczu. Deszcz padał także podczas pogrzebu ciotki, na którym wujka być nie mogło, czekał już w chłodni, aż się kapelan da przekonać, że samobójstwo popełnił z rozpaczy po zmarłej żonie, więc musi zostać pochowany razem z nią, nawet jeśli kościół katolicki wyraża sprzeciw, nawet jeśli ksiądz proboszcz wyraża wątpliwości; wujek bowiem powiesił się na klamce (Roberta zawsze zdumiewała techniczna strona tego przedsięwzięcia, ale zrozumiał, że siła nieukojonej żałoby pociągnęła wujka za nogi), kiedy nieopatrznie dzieci zostawiły go na kilka godzin samego, dzień po śmierci cioci, przekonane, że połknął przy nich środki uspokajające (wypluł, znaleźli je potem w jego kieszeni). Ostatecznie księdza udało się nakłonić, tylko grabarze trochę marudzili, po co było w ogóle zasypywać.

Niektóre z płyt nagrobnych są upiornie przechylone, akurat pod zachodnim skrzydłem cmentarza odkryto pokład, który o parę lat przedłużył żywot kopalni, do pierwszego tąpnięcia; górników pochowano już we wschodniej części. Robert wśród częściowo zapadniętych nagrobków odnajduje ten, z którego zawsze zsuwały się znicze zapalane przez szkolne delegacje; pogrzeb nauczycielki był pierwszym, w którym uczestniczył, i tym najlepiej zapamiętanym, być może z powodu widoku trupa wystawionego przed pochówkiem w otwartej trumnie. Frekwencję w kondukcie zapewnił jej zawód, ale poza wszystkimi klasami (parami, parami) i gronem pedagogicznym nie żegnał jej nikt; to był pogrzeb bardzo starej panny. Uczyła geografii, o której nie miała większego pojęcia, świat jej nauczycielskiego staropanieństwa nie miał zbyt szerokich horyzontów, rozległość globu niemal jej urągała, drażniła ilością niedostępnych krajów; w gruncie rzeczy geografia była najbardziej niestosownym przedmiotem wobec jej nieznoszącej zboczeń dróżki z domu do szkoły i z powrotem. Czasem, kiedy się pochorowała, delegacja klasowa szła do niej z odwiedzinami, raz czy dwa wyznaczano do tej wizyty Roberta, który zapamiętał ziejącą z każdego kąta samotność kobiety permanentnie skrępowanej wszystkim, co nieoficjalne i spontaniczne; była w stanie jakoś egzystować jedynie w uniformie, jedynie w roli, którą grała jako belfer, prywatnie zdawała się kompletnie pogubiona, zmieszana, te same dzieciaki, które drżały przed nią pomiędzy dzwonkami, poza murami szkoły były dla niej postrachem; kiedy nie mogła ich strofować, oceniać, kiedy nie mogła nimi zarządzać, okazywała się zupełnie bezradna. Ich wizyty wprawiały ją w konfuzję, miała za złe, że ktoś naruszył intymną przestrzeń jej pojedynczości, ale też nie mogła tego im tak po prostu dać do zrozumienia, przecież byli w pewnym sensie oficjalną delegacją, wiedziała, że to taka niepisana zasada, jak przynoszenie cukierków dla całej klasy w dniu urodzin; pozostając na chorobowym, musiała się liczyć z wizytą klasowej delegacji, zresztą, zawsze zapowiadali ją telefonicznie, mogła się jakoś wystroić, podmalować, uprzątnąć wstydliwe ślady staropanieńskich tajemnic – a jednak nie potrafiła w żaden sposób zakamuflować smutku, który lągł się we wszystkich sprzętach, w doniczkach z karłowatymi fikusami przygarniętymi z pokoju nauczycielskiego, w ścianach pomalowanych wałkiem w obrzydliwy wzorek, w makatce z papieżem – jedynym męskim wizerunkiem widzialnym w całym mieszkaniu, w kanapie wypełnionej kasztanami, żeby choróbsko nie wzięło. A jednak brało, coraz częściej brało; uczyła prawie do samej śmierci, jeszcze po naświetlaniach, nigdy nie zdejmując beretu.