Teraz Ojciec ratuje sytuację, zdecydowanym ruchem przejmuje klucze, otwiera dom i wciąga Adama do środka, do łodyżki mówiąc z niecodzienną łagodnością:
– Ech, matka, ty już wystrachana. Co się ma nie podobać, synek po prostu, jak to mówią, oniemiał z wrażenia.
I już zaczyna oprowadzać Adama jak kustosz po muzeum, matka człapie krok za nimi, zaczyna się zwiedzanie, Ojciec ciągnie Adama za rękę, trzymając ją w przegubie, tak jak przed laty, kiedy Adam nie miał ochoty nauczyć się pływać, kiedy nie chciał brać udziału w świniobiciu, kiedy wstydził się zatańczyć z dziewczyną na weselu kuzyna – zawsze ręka Ojca łapała go w przegubie i ciągnęła, tym straszliwiej, że bez brutalności. Nie, Ojciec nigdy się z Adamem nie szarpał, spokojnie dopinał swego, jego siłą była siła spokoju i żelaznej konsekwencji, była też udręką Adama; kiedy zaciągnięty do jeziora, rzeźni albo na parkiet nadal stawiał opór, Ojciec rezygnował z przymuszania, nagle stawał się łagodny jak baranek, taplał się w wodzie sam, osobiście wytaczał krew z aorty knura, obracał w żart taneczną niesubordynację; i wszystko byłoby dobrze, gdyby po powrocie do domu nie zamykał Adama w specjalnie urządzonej piwniczce, wyposażonej w polowe łóżko, koc i krótką świeczkę, tak wymierzoną, by świeciła godzinkę, może dwie, Ojciec nazywał to miejsce zastanawialnią; zamykał tam syna na klucz, wiedząc, że Adam niczego tak się nie boi jak ciemności, że Adam wyobraża sobie piekło jako świat bez światła, że nie wytrzyma tam długo, zamykał go więc i mówił: „Synuś, tu się będziesz miał czas wyciszyć i trochę nad sobą pozastanawiać. Gdybyś czegoś potrzebował albo zmienił zdanie w jakiejś sprawie, co do której się nie zgadzamy, tylko zapukaj od środka”. I Adam myślał godzinkę, może dwie, i tłumaczył sobie, że przecież kiedy już nauczy się pływać, nie będzie się bał wody i w przyszłości będzie mógł przemierzać oceany, poznając nowe lądy i wysyłając z nich kartki do domu, kiedy już nauczy się zarzynać świniaka, przestanie go brzydzić widok krwi i będzie mógł naprawdę leczyć ludzi, kiedy odważy się zatańczyć z dziewczyną, będzie mógł pójść na dyskotekę w mieście i poznać jakiegoś chłopaka; Adam zastanawiał się przy dogasającym ogarku, jaka jest różnica między niechęcią, lękiem i grozą, a kiedy płomyk gasł, zaznawał tej różnicy empirycznie, natychmiast podbiegał do drzwi, pukał, potem walił pięścią, wreszcie łomotał, wrzeszcząc, żeby go wypuszczono, ale Ojciec nader niespiesznie nadchodził, z każdym kolejnym pobytem w zastanawialni Adam czekał na oswobodzenie dłużej, Ojciec dbał bowiem o to, by syn walczył z lękiem, nawet jeśli z każdej kolejnej potyczki wychodził jeszcze bardziej przegrany, roztrzęsiony i upokorzony; ważna była walka, nauka borykania się z własną słabością, Ojciec nie szanował ludzi słabych, a przecież nie mógł sobie pozwolić na to, by nie szanować własnego syna, musiał go wychować na mężczyznę walczącego.
– Wszystkie papiery my już za ciebie pozałatwiali, z notariuszem mam dogadane, wystarczy że się podpiszesz synuś i chałupka jest twoja. Proszę ja ciebie, prosto z katalogu, domek jak się patrzy, z drewna, trzy miesiące i gotowe, proszę bardzo, kuchnia jest, łazienki dwie, jedna na piętrze, tu pokój na gabinet jak ulał, tu sypialnia – o, z wyjściem tajnym, he, he, synuś…
Ojciec już go puścił, złagodniał, zachwycony, jakby doglądał wnętrz pałacowych, nawija dalej do matki, przechodzi z nią gdzieś do kuchni, łazienki, kolejnego pokoju, zaaferowany ciągnie dalej:
– Tu se dla dzieci pokoik urządzicie, jak już się ożenisz wreszcie nareszcie, a na razie może być gościnny…
Adam zostaje w sypialni i sprawdza sprytnie pomyślaną drogę ewakuacji, tajne drzwiczki, wychodzi nimi przed dom, siada na schodkach, podpiera głowę jak przydrożny świątek i rozmyśla, czy Ojciec wie, że od czasu pobytów w zastanawialni Adam czuje się bezpiecznie tylko w pomieszczeniach mających dodatkowe wyjście, co najmniej dwoje drzwi wyjściowych, Adam zastanawia się, czy Ojciec okazał się aż tak przewidujący i wspaniałomyślny, czy też to standardowe rozwiązanie z katalogu budowlanego.
Rosół we troje. Siedzą przy rosole. Jak świat światem na czas rosołu wszystkie swary, działania frontowe, nadchodzące kataklizmy, domniemane choroby, kryzysy małżeńskie ulegają zawieszeniu, rosół jest poza rzeczywistością, rosół, nawet jeśli nie brata, nawet kiedy nie jedna, każe wziąć w cudzysłów wszystko to, co się powiedziało w gniewie, wszystko, ku czemu się pędziło na złamanie karku, wszelkie pochopności, które się uczyniło, rosół potrzebuje spokoju, wym aga pełnego skupienia na sobie, stworzenia wspólnoty ciszy rosołowej, którą przerwać może czasem tylko dźwięk sztućców uderzających o talerz. Rosół rzecz jasna z kury szczęśliwej, co to latami plotkowała z kokoszkami na okolicznych podwórkach, swobodnie dziobiąc ziarno, tłuściutki, z górą warzyw i makaronu domowej roboty, takiego rosołu nie można zjeść od razu, nie można go sprofanować, pijąc duszkiem, to nie jest rosołek błyskawiczny, ten rosół musi dać czas wszystkim, których wokół siebie zebrał, by rozgrzewając nim żołądki, ostudzili głowy, przy takim rosole siedzi Adam z rodzicami i czeka, co też powie Ojciec, czy w ogóle coś powie, czy też gotów milczeć do śmierci, obrażony na syna, który dopiero co oznajmił, że raczej nie myślał o powrocie na wieś, bo najważniejszy jest dla niego teraz staż w szpitalu, i choć miejsce w akademiku już mu nie przysługuje, woli wynająć sobie coś w mieście niż dojeżdżać, musiałby wtedy wstawać godzinę wcześniej, ponadto lepiej przecież być w pobliżu, gdyby jakiś nagły wypadek, zastępstwo na dyżurze, a poza tym poza tym (to jednak oznajmił półgłosem, tak że Ojciec nie dosłyszał, prosił, żeby mu powtórzyć głośno i wyraźnie, Adam powtórzył więc niewiele głośniej), poza tym wszystkim on naprawdę chciałby spróbować sam, znaczy, tego, samodzielnie.
Rosół ma się ku końcowi, a oni wciąż milczą, wygląda to jak jakieś posiedzenie rady plemiennej nad szamańskim wywarem, jakby czekali, aż halucynogenne substancje wymoszczą się w ich krwi i wywołają trans, Adam istotnie zaczyna odczuwać rosołową senność, wspinającą się od pełnego żołądka przez przeponę aż po skronie, ostatnie łyżki dojada już dużo wolniej, bojąc się, że z końcem rosołu zakończy się rozejm i Ojciec zrobi coś dużo straszniejszego, niż mogłoby Adamowi przyjść do głowy, Ojciec, który nigdy się nie piekli, lecz spokój, który z pozoru zachowuje, jest piekielnie niebezpieczny; Matka sama nie odważy się odezwać, zresztą nie wiedziałaby, co powiedzieć, jak ogarnąć myślą tę nagłą zmianę, Ojciec musi nadać kształt jej myślom, dopiero kiedy on coś powie, wszystko stanie się jasne, Matka czeka więc na słowa Ojca, dopiero wtedy zacznie mu wtórować, a rosołową ciszę zastąpi rodzinny gwar, och, gdyby mógł być gwarem beztroskim, Matka jest krucha jak wydmuszka, pęka pod ciężarem trosk, i choć zatroskanie jest jej specjalnością, by nie rzec: sposobem na życie, dziś już wystarczająco dużo musiała unieść na swojej skorupce, czeka więc z nadzieją na słowa Ojca, doczekuje się:
– No przecie nic się nie stało. Domek poczeka, aż ci przyjdzie pora na stare śmieci wrócić. To już i tak twoje, akt własności podpisany, a klucze se weźmiesz, jak ci przyjdzie ochota tu zamieszkać.