Piękniś się kręci zapamiętale, ziomale łypią na niego z podziwem, w takiej formie go dawno nie widzieli, bejsbolówki z głów, to coś nowego, niezły układ, i ten podkład latino, czy to ma jakąś nazwę?
– Yerva Cubana – odpowiada Piękniś i wraca do pionu, chętnie by komuś obił ryja, bo od tańca mu nie przechodzi zmuła, która go dopadła od czasu wyprowadzki. U doktorka jednak były przynajmniej jakieś warunki i spokój, u matki już na wejściu o puste butelki się potknął i wypierdolił jak długi, cud, że go nie pocięło, w kuchni syf, wszystko się klei, gdzieżby tam kto zmywał, nawet kieliszki już niepotrzebne, bo stara z gwinta ciągnie, ze zlewu jebie moczem, bo kibel na półpiętrze i jak się ekipa napierdoli, to dla nich za daleko, poza tym i tak już bywało, że jak się matka albo któryś z jej wiecznie naprutych absztyfikantów do sracza wybierali, to nie umieli trafić kluczami do zamka i lali na schody, sąsiedzi się poskarżyli w administracji, Piękniś jeszcze wtedy się wstawiał, zaręczał, mówił, co wy chcecie babę wyeksmitować, poczekajcie jeszcze, niedługo jej nerki wysiądą i w ogóle przestanie lać, a nawet oddychać, ale matka jest twarda sztuka, żywi się czyściochą najgorszego sortu, ale bryny ani brzozówki nie tknie, jest królową skurwiałej dzielnicy, najgorsza menelnia się do niej schodzi, żeby se cyce pomacać za flaszkę, drzwi zawsze otwarte, każdy może wejść, ukraść już nie ma czego, matka rozchełstana zachęca do udziału w najdłuższej imprezie świata, chleją rechoczą rzygają zasypiają, budzą się, coś przegryzą, do sklepu się wymkną (niechętnie, od picia mają światłowstręt) i apiać od nowa; czasem któryś wyjmie flaka i stara go męczy, naciąga, ale nic z tego, na tej melinie dokonuje się kurewstwo agonalne, alkoholicy w stanie zejściowym przygłaskują sobie nawzajem zużyte organy, bo wciąż jak przez mgłę pamiętają czasy sprzed marskości, w których popijawie towarzyszyły męsko-damskie harce, czasy, w których byli zdolni do przeżywania także innych niż pospieszne zabijanie kaca rodzajów przyjemności. Piękniś ma swój osobny pokoik sąsiadujący przez ścianę z mieszkaniem matki, co rano jakieś widma od niej wychodzą i stukają, żeby pożyczył parę złotych, Piękniś ich nienawidzi, dlatego nie pożycza, tylko daje zarobić: jak pójdziesz do sklepu na czworakach, dostaniesz piątkę, jak dasz się do tego zapiąć na smycz, dycha; znają te jego zwyczaje, czasem przychodzą po dwóch naraz, żeby od razu starczyło na pół litra, Piękniś prowadzi wtedy do sklepiku na rogu parkę ludzkich psów, ale te zabawy przestają go cieszyć, bo oni już dawno zapomnieli, co to upokorzenie, godność przepili wcześniej niż zdrowie, w dzień dorabiają sobie na różne pijackie sposoby, kiedy upatrzą kogoś nowego w barze, pytają, czy postawi im piwo, jeśli zjedzą jego kufel, albo, kiedy zęby są już tylko wspomnieniem, przechadzają się pod trasą kolejki krzesełkowej, ludziom zawsze coś wypada, czasem drobne z kieszeni, czasem cały portfel, ale to zarobek niepewny, sezonowy i czasochłonny, lepiej jednak wyciągnąć coś od chłopaka, Piękniś to dobry złodziej, niepijący, zawsze coś ma przy sobie, czasem tylko chce, żeby się trochę powygłupiać, zanim dorzuci do butelki. Pięknisiowi nie bardzo się chce wracać do tego syfu, u doktorka mógł się przynajmniej porządnie wykąpać, u matki w nocy karaluchy z rur wyłażą, a rano przebudzone niedopitki go zauważają i jęczą o parę groszy, Piękniś nie chce już tam wchodzić, smród pijackiego potu, tanich papierosów, alkoholi porozlewanych na linoleum zaczyna być wypierany przez smród śmierci, która chyba zamiast zabrać stąd któryś z tych ludzkich wraków, dała się wciągnąć do nieustającej libacji, lada chwila wyślą ją do sklepu po bełta, Piękniś nie wie, co miałby powiedzieć śmierci pukającej do jego drzwi, żeby pożyczyć pięć złotych; woli się tymczasem myć w swoim pokoiku, przy zlewie z kranem, z którego ciurka tylko zimna woda, znowu będzie musiał zgolić włosy na głowie, bo niemyte swędzą i w nocy drapanie, spać nie można; no, jest zmuła ciężka, niby doktorek tylko frajer ciota wsiok, ale dawał Pięknisiowi takie to, no, poczucie potrzebności, a teraz chujnia, w środku, wokół i w ogóle, i wytańczyć się tego nie da, Yerva Cubana; może jakaś juma z kompanami temu zaradzi.
(Adam widzi, że Piękniś skończył taniec i od niechcenia z kumplami się żegna, a więc trzeba pospiesznie się wycofać, schować; Adam tymczasem nie jest gotowy, żeby do Pięknisia przemówić, na razie tylko wyśledził go i podgląda z ukrycia, próbuje wypatrzeć swoją szansę).
– Dziara godoł, że ni ma co sie rozdrabniać, jakby tak zajebać krzyż z Giewontu, toby było złomu… – kompan Pięknisia, ksywka Zwyrol (jak już zacznie, nie umie przestać bić, a łapę ma ciężką, Piękniś obstawia, że on pierwszy z całej paki dostanie dożywocie, artykuł sto czterdzieści osiem paragraf dwa punkt pierwszy, szczególne okrucieństwo przychodzi Zwyrolowi szczególnie łatwo, wystarczy, że kiedyś nie zdążą go od kogoś odciągnąć), nie został doceniony za brawurową kradzież szabli komendanta ze świeżo postawionego pomnika; Dziara, szef i półświatkowej sławy autorytet w dziedzinie tego, jak kraść, żeby się opłacało, wciąż gardzi branżą złomiarską, niby to żartem wspomniał o tym Giewoncie, ale w umyśle Zwyrola poczucie humoru się nie wykształciło, on nie zna pojęcia dowcipu, kilku funflom boleśnie o tym przypominają przestawione nosy i złamane żuchwy, nie ma rady, napalił się, już nawet sprawdził na mapie, gdzie leży Zakopane. Piękniś nie wie, w jaki sposób mu wytłumaczyć, że sprawa jest nierealna, lepiej pomyśleć, jak skutecznie kroić gości na peronach teraz, kiedy dworcowa psiarnia wymieniła kadrę i zaostrzyła kontrole, a wszystko przez to, że wojewoda zagrożony dymisją złapał się ostatniej brzytwy ratunku i zaczął dżulianić, akcja zero tolerancji czy coś tam, no więc złodziejstwo to teraz wym aga jący proceder, ale ucieczka do złomu nie przystoi, złom to mogą zbierać na emeryturze; Zwyrol, daj se siana z tym Giewontem.
Adam już dojrzał, jeszcze nie do rozmowy, ale do stanięcia oko w oko, do spojrzenia bezpośredniego, badawczego, sprawdzającego, czy w Pięknisiu jeszcze tli się coś, co można by rozniecić, czy w nim już tylko popiół; trzeba się przekonać, tym bardziej że Piękniś z jakimś grillowanym karczkiem nieokrzesańcem obleśnym tłustoszem łysym wstrętnawym się pokazuje od dłuższego czasu, Adam nie przypuszcza, żeby Piękniś miał dokonać nagłego i spektakularnego transferu uczuć, ale ma przeczucie, że ten łotrowsko postawny buhaj w dresie resztki chłopięctwa w Pięknisiu z rzeźnicką gracją ubije, że z Pięknisia ostanie się jeno mężczyzna grubo w chłopcu wyciosany i będzie sobie białe adidasy pastą do zębów doczyszczał, głowę ze skórą równo golił, sterydami się szprycował, aż mu fujarka definitywnie zmięknie, nie, do Pięknisia nie można dopuszczać takich osobników. Adam wychodzi im naprzeciwko, zauważony przez Pięknisia nie ucieka wzrokiem, mijając nawet go lekko potrąca, aż Zwyrol odzywa się zdumiony, że Piękniś nie zareagował na dyshonor potrącenia przez jakiegoś parcha:
– Stary, no co to było? Znasz gościa? Kto to jest?
– Nie wiem, jakaś łachudra. Co, mam go gonić? Ty się lepiej skup, Zwyrol, ty się za łatwo dajesz, że tak, kurwa, powiem, ponieść emocjom.
Adam jeszcze się za nimi ogląda, ale tylko ten okropny napakowany muł pancerny łypie na niego wrogo, Piękniś przyspiesza kroku, ale przez chwilę na Adama spojrzał, i spojrzał na niego chłopcem, a nawet mężczyzną, jak dawniej, Adam dałby sobie ręce uciąć, że nie było w jego spojrzeniu gniewu ani pogardy, tylko zdziwienie i strach, Adam już wszystko rozumie, to nie pora ani miejsce, ale na pewno się spotkają raz jeszcze, żeby porozmawiać, a co za tym idzie, posłuchać, wsłuchać się w siebie nawzajem; Piękniś istnieje, nie wszystko stracone, to jeszcze nie popiół, choć raczej dym niż płomień.