Выбрать главу

Robert wzdycha, rozgląda się smętnie po pustym pokoju; Praktykantka po wyjściu stała się jeszcze śliczniejsza.

Robert porzuca monotonię ponurego gmaszyska, melancholizował się już wystarczająco długo, na fajrant biją dzwony okoliczne, wychodzi o precyzyjnie ustalonej porze, jak w każdy dzień roboczy, niczego tu zmienić nie podobna, Robert, od kiedy ożenił się z Żoną, żeniąc się tym samym z Teściem i Teściową, wżeniając się w ich dom, jest człowiekiem kontrolowanym. Wcześniej, kiedy był jeszcze pisarzem piszącym i nieżonatym, miał do siebie żal o brak dyscypliny, rytmu, reguły, wedle której żyłby i pisał w sposób uporządkowany. Zmęczony wolnością pokochał więc kobietę, która wydała mu się zdyscyplinowana i ułożona, a potem ożenił się z nią, mając nadzieję, że jako Żona zrobi w jego życiu radykalne porządki, że dzięki małżeństwu Robert stanie się twórcą piszącym rytmicznie i regularnie. Niestety, od kiedy ożenił się z Żoną, Teściem i Teściową, stał się pisarzem niepiszącym, mimo że jego życie nabrało rytmu i regularności, jakiej nie wyśniłby w malignie. Robert wychodzi z gmachu sądu rejonowego na parking, wsiada do samochodu, dokładnie w momencie włożenia kluczyków do stacyjki słyszy dzwonek telefonu, Żona dzwoni, pyta:

– Jesteś już w aucie?

Robert jest już w aucie.

– W aptece byłeś rano czy zapomniałeś?

Robert nie był, zapomniał, teraz podjedzie.

– Boże, co za człowiek, to teraz nie jedź, bo znowu w korkach utkwisz, wracaj do domu, roboty pełno, nie klucz po mieście.

Robert nie widzi potrzeby dalszej rozmowy, kontrola została przeprowadzona, mówi, że wjeżdża pod mosty, że mu zasięg znika, przerywa połączenie, jedzie spokojnie ulicą, kluczy po mieście, kierując się zagęszczeniem aut, wreszcie pakuje się w najbardziej zakorkowany odcinek i włącza sobie muzykę. Robert jest miłośnikiem stania w ulicznych korkach, prawdopodobnie jedynym w mieście, które jest zapchane coraz bardziej przez coraz to nowych nabywców aut, coraz bardziej nerwowych, bo przepustowość ulic zmniejsza się tak prędko, jak zwiększa się zdolność kredytowa obywateli. Robert słucha muzyki i popatruje z zadowoleniem na kierowców, wiercących się, odpalających niecierpliwie papierosy, bębniących palcami po kierownicy, trąbiących beznadziejnie i bez sensu, wychylających głowy przez okna swoich nowych wozów, rozglądających się na wszystkie strony, jakby szukali możliwości ucieczki, skrótu, bo przecież kurwa nie po to kupowali nowe auto żeby do chuja pana stać w jebanym korku i wolniej się poruszać niż kurwa na rowerze jakby se chcieli pojeździć na rowerze toby se kurwa jego mać kupili pierdolony rower zwłaszcza biorąc pod uwagę że za cenę tej bryki toby mogli se kupić w chuj rowerów fabrykę całą noż kurrrrwa niechże się coś ruszy wreszcie bo ich kurwica weźmie. Robert też zapala papierosa, w biurze zakaz, w domu alergia Żony, tylko w samochodzie może sobie zapalić spokojnie, niespiesznie, do samego filtra, w dodatku przy muzyce, której Żona nie zniosłaby, nie zrozumiała, Żona dostaje migreny od muzyki, ona odpoczywa przy muzyczce, Robert musiał się z tym pogodzić, jak i z wieloma innymi zasadami, ze skwaszoną miną musiał przyjąć zasady rządzące jego życiem rodzinnym, stał się człowiekiem kompromisu, koniecznego, by życie rodzinne nie stało się rodzinnym piekłem; Robert pamięta rodzinne piekło z domu swoich rodziców, o których ani słowa więcej. Robert boi się piekła, więc wybiera kompromisy, co wcale nie jest takie uciążliwe, przecież może sobie palić i słuchać muzyki w samochodzie, nie musi się nawet skupiać na prowadzeniu, bo stoi w korku. Salony samochodowe prosperują znakomicie, banki każdego dnia pasą się na procentach, większość samochodów stojących w korku jest własnością banków, ich właściciele, lichwiarze nieśniący koszmarów o siekierze narwańca, dawno już przesiedli się do pociągów, marsz z dworca do banku zastępuje im poranny jogging, cóż za ekonomia czasu, właściciele banków osobiście prowadzą samochody tylko za granicą, lubią się rozpędzać, w kraju o malejącej każdego dnia przepustowości rozpędzić się nie sposób, wystarczy jednak przekroczyć granicę i można dać wolne kierowcy, położyć marynarkę na siedzeniu obok i rozpędzić się po europejsku, właściciele banków, pytani, skąd pochodzą, odpowiadają już od dawna “From Europe, sir, like all of us”, za granicą nie chcą sobie przypominać kraju, w którym nie można się rozpędzić, tak jak Robert nie lubi wspominać domu swoich rodziców.

Robert rozkoszuje się dymem i muzyką, kierowcy nie znajdują w nim towarzysza niedoli, nie odczytują dobrze jego rozpromienionej twarzy, jego życzliwych uśmiechów, z czego ten skurwysyn jest taki zadowolony, nie przychodzi im do głowy, że to uwięzienie może smakować wolnością; papieros się kończy, Robert przypomina sobie, że musi odebrać wyniki, zastanawia się, czy wciąż będą nieciekawe, czy już po prostu złe.

Wyniki są prawdopodobnie jeszcze mniej ciekawe, ale to trzeba będzie skonsultować ze specjalistą; nie dziś, w laboratorium nie chcieli mu powiedzieć niczego konkretnego, Robert musi odczekać, ma termin w przyszłym tygodniu, ciekawe, czy choroba zachowa się wobec niego fair i zgodzi się do tego czasu nie rozwijać, pewnie nie, bo przecież Robert może w razie potrzeby skorzystać z możliwości prywatnej wizyty, poza kolejnością, lecz Robert ani myśli, nie po to odprowadza kilkaset złotych miesięcznie na ubezpieczenie, co dla pisarza niepiszącego jest mimo wszystko zbyt poważnym wydatkiem, Robert nie chce współtworzyć chorego i zakłamanego systemu, dla samej idei woli poczekać na swój termin, ma nadzieję, że choroba weźmie to pod uwagę i nie skorzysta podstępnie z tych kilku dni zwłoki, zwłaszcza jeśli ma już nad nim wyraźną przewagę, czego Robert się domyśla, ale wciąż jeszcze tego nie wie na pewno; Robert woli tę pewność odłożyć na później, na razie tylko wygląda niezdrowo i ma nieciekawe wyniki, może więc kluczyć po mieście i zajechać pod ulubioną księgarnię, gdzie ulubiona księgarka miała mu sprowadzić i odłożyć książkę (Żona co prawda dzwoni, niepokoi się, no ale przecież stał w korku, bo musiał jeszcze do apteki). Książka jest gruba i droga, Robert nie ma skrupułów, lecz będzie musiał zdrapać z niej cenę i schować tom głęboko do torby, pod jej dno, do specjalnego schowka na zakupy, które odkryte w domu mogłyby wywołać niepotrzebną salwę kąśliwych uwag, to kolejny kompromis, którego Robert się nauczył, z pewnymi drobiazgami lepiej się nie ujawniać, skoro mogłyby spowodować wcale nie tak drobne nieprzyjemności, wystarczy przecież schować nabytek pod dno, a na wierzchu ułożyć swoje szpargały, kupione lekarstwa, z takim kamuflażem torba jest gotowa do domowej kontroli; Żona cierpi na natręctwo ruchów, lubi ukradkiem sprawdzać zawartość torby Roberta, gdyby znalazła w niej świeżo kupioną książkę, zdenerwowałaby się, że Robert, zamiast zarabiać na swojej literaturze, wydał pieniądze na cudzą, zamiast pisać, będzie czytał, Robert i tak od niepamiętnych czasów miał wyrzuty sumienia, że więcej czytał, niż pisał, teraz zaś, kiedy nie pisze wcale, wyrzut sumienia jest szczególnie dotkliwy, nie trzeba mu o tym przypominać, nie trzeba dodatkowo psuć przyjemności lektury; Robert chowa więc książkę tuż po wyjściu z księgarni, chce wejść do auta, ale został rozpoznany, nie obejdzie się bez rytualnego podpisiku, a także, co gorsza, bez pytania, którego ulubiona księgarka już od dawna nie zadaje (przestałaby wtedy być ulubioną księgarką, Robert zaopatrywałby się gdzie indziej), ale wciąż ciśnie się ono na usta fanom, a przecież nie można im odmówić prawa do niecierpliwości.