Tosia z Adamem siedzieli przed telewizorem i cierpliwie tego słuchali. Raz na jakiś czas rzucali krótkie “tak”, patrzyli na siebie, i miałam wrażenie, że mają mnie za idiotkę.
Kiedy doszłam do tego, gdzie jest akt własności domu, jakby się coś stało, oraz ubezpieczenia na wypadek powodzi (najbliższa woda to Wisła i jest dwadzieścia dwa kilometry stąd, w Warszawie), i że w razie czego w pomieszczeniu gospodarczym są zapasy ryżu i kaszy, Tosia nie wytrzymała:
– Ty na długo jedziesz, mamo? – zapytała niewinnie, ale widziałam, że najpierw popatrzyła na Adama.
Wystarczy, żeby człowiek podjął jakąś decyzję i był konsekwentny, a od razu mu rzucają kłody pod nogi. Poszłam do Uli i zwierzyłam jej się ze wszystkiego, odbierając wprzódy od niej przysięgę, że nie puści pary z ust. Poprosiłam, żeby zajrzała do nich i sprawdziła, co się dzieje.
– A ty, przepraszam, na ile dni wyjeżdżasz? – spytała niewinnie Ula. – Przecież wyjechałaś na Cypr i nie bałaś się zostawiać samej Tosi. Teraz nie będzie sama…
No właśnie! Jak ta Ula nic nie rozumie. Gdy Tosia była sama, to mogłam na nią liczyć. A teraz Adam zostaje sam. I Ula mogłaby być tak miła, żeby go zaprosić, żeby się biedaczyna sam po świecie nie szwendał, kiedy mnie nie ma. Bo Tosia to sobie jakieś towarzystwo załatwi. A ja wolałabym, żeby Adaśko sobie nie załatwiał żadnego towarzystwa.
Mój weekend w Berlinie zaczął się w poniedziałek, a skończył w środę. Ostapko przyjechała rano, okazało się, że jedziemy przez Wrocław, bo ma tam coś do załatwienia. We Wrocławiu zostawiła mnie na rynku, który jest śliczny. Siedziałam sama nad dobrym żarełkiem i czekałam, aż ona załatwi swoje ważne sprawy.
Przybiegła po trzech godzinach zadyszana. Zdążyłam kupić od panów, którzy rozdawali za pieniądze breloczki robione przez głuchoniemych, jednego metalowego misia, jedną wieżę Eiffla i jednego rycerzyka.
– Czyś ty zwariowała? – Ostapko popatrzyła na moje wisiorki z odrazą.
Jakby tak siedziała sama trzy godziny, to by też kupiła. Jak miałam im wytłumaczyć, że przed chwilą zainwestowałam w breloczki, skoro byli niesłyszący?
Wsiadłyśmy w samochód i pojechałyśmy. Ostapko prowadziła spokojnie, nawet piła soczki w czasie jazdy, ale niewiele rozmawiałyśmy, bo cały czas gadała przez komórkę. Po niemiecku, którego to języka ja ani, ani. Oczywiście z wyjątkiem Hende hoch. Ale ona tych słów jak na złość nie używała. Po dwóch godzinach wytwornej jazdy z Wrocławia zatrzymujemy się na ostatniej w Polsce stacji benzynowej. Ostapko tankuje do pełna, potem udajemy się do toalety poprawić toalety, potem do sklepu spożywczego nabyć rzeczy spożywcze, bo nie wiadomo, ile będziemy stać na granicy, potem do baru, żeby coś przekąsić. Wsiadamy i odjeżdżamy. Las. Światła, szosa. Nagle Ostapko mówi:
– Widziałaś krasnoludki?
Robi mi się niedobrze. Nie powinnam denerwować kierowcy. Ale jeszcze bardziej kierowca nie powinien denerwować mnie. A najbardziej nie powinien sam się denerwować.
– Gdzie? – pytam niewinnie.
– Tam były.
– Dużo?
– Dużo, nie liczyłam.
Jest gorzej, niż myślałam. Szosa pusta, jak okiem sięgnąć. Przed nami w oddali dwa samotne czerwone tylne światełka. Dlaczego właściwie chciałam z nią wyjechać?
– Jesteś głodna? – pytam pojednawczo.
– O, znowu!
– Co znowu? – staram się, żeby mój głos nie drżał.
– No, krasnoludki! – Ostapko jest zdenerwowana.
– Soczku? – wyciągam do niej rękę.
– Widziałaś? – pyta. – A teraz widziałaś???
– Oczywiście, że widziałam. – Wariatom nie należy się sprzeciwiać. Jak ja wrócę z tego Berlina? Chyba są jakieś pociągi? W portfelu mam tylko, poza dziesięcioma tysiącami, sześćset złotych.
– Fajne, nie? – głos Ostapki jest spokojny.
– Cudne! – zachwycam się.
– Lubisz? – Ostapko odwraca wzrok od szosy i patrzy na mnie z przyganą.
– Właściwie lubię.
– A ja ich nie znoszę.
O Boże, żeby tylko szczęśliwie dojechać.
– Masz papierosy? Muszę kupić, zatrzymamy się jeszcze.
W ogóle się nie sprzeciwiam. Trochę mi drżą nogi. Wolałabym jechać z Adamem. On nie widuje krasnoludków.
– Co tak milczysz?
– Ja?
Pociąg, koniecznie pociąg, byleby już być w Berlinie, reszta jakoś pójdzie.
– O, tu się zatrzymamy. – Ostapko staje, w długich światłach jej samochodu buda, jelenie, wazy gliniane i tysiące plastikowych krasnali.
– Krasnoludki! – Radość moja nie ma granic.
– Przecież mówiłam ci, stoją przy szosie wzdłuż całej drogi – Ostapko znowu patrzy na mnie z przyganą.
Dojeżdżamy do granicy. Po prawej kolejka tirów, po lewej osobowe. Ostapko staje pośrodku.
– Co ty robisz? – pytam dzielnie, bo już ku nam biegną jacyś mężczyźni.
– Nie wiem, gdzie mam się ustawić – mówi Ostapko.
– Jak to, nie wiesz?
– Nie wiem, czy mam samochód osobowy, czy ciężarowy.
Robi mi się słabo. Wiem, gdzie siedzę, w osobowym, dużym, eleganckim samochodzie marki Volvo. Ale nie wiem, gdzie siedzi Ostapko.
– To chyba jest ciężarowy – szepcze Ostapko.
Staram się nie stracić zimnej krwi.
– Dlaczego ten samochód osobowy może być ciężarowy?
– Bo ma kratę jak dla psa, nie rozumiesz? Boże ratuj!
– To nie twój samochód?
– A skąd! – Ostapko się denerwuje. Pierwsze słyszę, że nie jej.
– Nie ma kraty – mówię cichutko.
– Może ma w bagażniku?
– No, może – postanawiam być zgodna. Z nią nie wszystko jest w porządku.
– O, nie – Ostapko zdecydowanie skręca na lewo. – Nie staję w tej kolejce. Staję w osobowej.
No jasne. Niech staje, najwyżej nas zastrzelą, przecież w końcu mają broń. Postanawiam być spokojna, zupełnie spokojna. Przekraczamy granicę. Nikt nie strzela. Kupuję za wszystkie pieniądze marki. Może kupię Tosi buty i ten brzeszczot przynajmniej.
Wjeżdżamy do Niemiec. Rzucam okiem na duży napis. Ausfahrt. Bardzo przyjemna miejscowość, tylko że jej nie widać.
– Wszyscy śpią o tej porze w Niemczech? – pytam delikatnie, żeby nie zdenerwować jeszcze bardziej Ostapko.
– Dlaczego mają spać? – Widzę, że jest nieskora do rozmów, więc próbuję szybko zmienić temat. – Chcesz soczku?
Przed nami droga jak stół. I znowu napis Ausfahrt. Ale my jedziemy prosto. Mija następne pół godziny. Ausfahrt. Zaczynam się niepokoić.
– Dobrze znasz drogę do Berlina?
– Tak, a co?
Nic, oczywiście, że nic. Mija następne piętnaście minut i znowu napis Ausfahrt. Podejmuję desperacką decyzję.
– Zatrzymaj się!
– Po co?
– Zatrzymaj się!
Ostapko skręca na pobocze i zatrzymuje się.
– Co się stało?
– A to się stało, że już półtorej godziny jeździsz w kółko! Jak wjechałyśmy do Niemiec, to byłyśmy kilometr od Ausfahrtu, a teraz jesteśmy siedem kilometrów – nie wytrzymuję.
Ostapko patrzy na mnie z politowaniem, a potem włącza silnik.
– Ausfahrt to zjazd, a nie miejscowość. Wiem, Mój Ojcze, gdybyś był na moim miejscu, to byś się nauczył niemieckiego…
We wtorek jeździmy po Berlinie i szukamy jakiejś firmy. Ostapko wreszcie znajduje na mapie drogę, widzę z daleka Anioła Pokoju, dworzec Zoo, potem jedziemy dwie godziny w stronę jakichś magazynów. Potem szukamy dwie godziny miejsca do parkowania.
– Masz pieniądze? – upewnia się Ostapko.