Pewnie, że mam. Pod pretekstem schowania dokumentów wzięłam od Adama pokrowiec na dokumenty, który nosi się na szyi. A tymczasem mam tam prawie pięć tysięcy marek.
Schodzimy w dół jakimiś metalowymi schodami. Na samym dole mała pakamera. W niej siedzi Franz – człowiek, z którym Ostapko robi interesy. Daje mu moje pieniądze, czuję przez moment niepokój, ale za chwilę do moich pięciu Ostapko dokłada swoje pięć tysięcy marek. Coś szwargoczą, Franz ściska mi rękę na do widzenia, Ostapko mruga do mnie.
– No to załatwione.
Nie wiem, co jest załatwione, nie wiem, jaki jest związek między magazynami a moimi pieniędzmi, ale Ostapko mnie uspokaja.
– Nie bój się, przecież widziałaś, jak zmieniło się moje życie. Powiedział, że za trzy tygodnie prześle pierwsze pieniądze, może to już będzie koło czterech tysięcy. Ciesz się, że masz mnie. On po prostu je dobrze inwestuje. Tylko niewielu osobom o tym mówię.
Zostaje mi trzysta marek. Będzie na buty i brzeszczot, i wszystko. Właściwie nie mogę teraz zacząć się martwić. Wszystko będzie dobrze.
Podjeżdżamy pod dom Marzeny w nocy. Paul Robeson Strasse jest kompletnie zapchana samochodami. O wpół do dwunastej w nocy Ostapko desperacko wjeżdża na chodnik.
– Nie mogłaś tego zrobić wcześniej? – pytam nieśmiało.
– Nie mogłam, bo ściągają samochody źle zaparkowane.
Nie pytam o nic więcej. Nie wiem, dlaczego ściągali dwie godziny temu, a teraz już można na chodniku. Nie moja sprawa. Jutro wyjeżdżamy. Zrobimy tylko zakupy w centrum, i do domu. Dzwoniłam dzisiaj, ale nikt nie odpowiada. Nie wiem, gdzie się podziewa Tosia ani dlaczego Adama o tej porze nie ma w domu.
Rano Ostapko wynosi z mieszkania Marzeny niezliczone ilości paczek. Musimy trzy razy zjeżdżać windą.
– Co to?
– Prosiła, żeby zawieźć rodzicom, takie tam… – mówi Ostapko.
Wychodzimy z domu Marzeny obładowane nieludzko prosto na Polizei. Za Polizei stoi bardzo ładny samochód z dźwigiem. Abschleppdiemt. Do wywozu źle zaparkowanych samochodów. Na nic rozmowa – nie moja, rzecz jasna, bo ja po niemiecku ani, ani. Bagaże nie mieszczą się w bagażniku. Upychamy torby na tylnym siedzeniu. Jest jedenasta, kiedy kończymy pakowanie. Nareszcie, możemy ruszać. Trzaskam tylnymi drzwiami. Siadam z przodu. Nareszcie! Do ojczyzny miłej!
Ostapko nasłuchuje. Coś cicho szumi.
– Co to?
– Nie wiem. Coś chyba nacisnęłyśmy.
Zamieramy. Cichutki zgrzyt uporczywie dolatuje gdzieś z tyłu do naszych uszu. Ostapko zapala, ale nawet przez cichy szum silnika słychać brzęczenie. Wyłącza silnik i po kolei naciska wszystkie guziczki.
– Psiakrew, w ogóle nie znam tego samochodu.
Ja go nie znam tym bardziej. Wysiadam, otwieram tylne drzwi. Nachylam się nad siedzeniem. Ewidentnie stąd ten szum.
– Może włączyłam podgrzewanie siedzeń? – Ostapko nie może się nadziwić. – Bo chyba silnik jest z przodu.
Sprawdzamy, silnik jest z przodu. Ale z tyłu coś brzęczy.
– Nie możemy tak jechać. Nie wiem, co to jest.
– Jezu – zaczynam się denerwować. – Zrób coś! – Boję się wsiąść do samochodu. Może wybuchniemy? Co jest w tych paczkach?
Ostapko przechodzi do tyłu. Wyjmujemy wszystkie pracowicie zapakowane torby. Pali się małe czerwone światełko z tyłu przy popielniczce. Napis 16 V.
– Co to jest? – pytam ostrożnie.
– Nie mam pojęcia.
Nasłuchujemy. Światełko się pali, ale już nic nie drży. Pakujemy z powrotem torby. Jest dwunasta. Zaczyna szumieć.
– Może pojedziemy do jakiegoś warsztatu? – Ręce mi drżą. – Może to bomba?
Wyjmujemy torby. Przestaje szumieć. Jest dwunasta trzydzieści. Wsadzamy to wszystko z powrotem. Jesteśmy spocone, zmęczone, a z tyłu zaczyna szumieć. Ostapko wczołguje się na pakunki. Sięga do zamka swojej torby i rozsuwa. Wyjmuje elektryczną szczoteczkę do zębów, która kręci się jak oszalała. Naciska guzik. Szum ustaje.
Wsiadamy do samochodu i w milczeniu wyjeżdżamy z Berlina. Za dwadzieścia pięć marek w dużym sklepie kupuję dwie oliwy z oliwek, dwie butelki taniego białego wina dla Adaśka i piling do ciała dla Tosi.
Duży napis Ausfahrt. Nie niepokoję się. Podróże kształcą. Uświadamiam sobie, że oto po raz pierwszy od czasu, kiedy Adam pojawił się w moim życiu, zaryzykowałam. Zrobiłam coś dla nas, własnoręcznie. Nie muszę się martwić. Przeszkody są po to, żeby je pokonywać. Za trzy tygodnie wpłyną pierwsze pieniądze. I wtedy poszalejemy. Kto wie, może nawet wybierzemy się do Berlina na zakupy? I zobaczyć ten ołtarz z Pergamonu, i Tosia dostanie ode mnie takie buty, jakie będzie chciała.
A szczoteczka do zębów? Nie wytrzymałabym tego wszystkiego, gdyby nie to, że w porę przypomniałam sobie, jak kiedyś dawno, dawno temu wezwałam pogotowie gazowe, bo mi się gaz ulatniał. Strasznie śmierdział, a Ten od Joli akurat gdzieś wybył. Przyjechało pogotowie w liczbie dwóch przystojnych facetów. Rzeczywiście poczuli, że śmierdzi. Po trzech godzinach szukania przecieków, z nosem przy ziemi, znaleźli w szafie mandarynkę, którą tam cztery miesiące wcześniej schowała trzyletnia Tosia. Mandarynka była fioletowa i sama wychodziła.
Tak że tym razem nie było najgorzej.
Wróciłam
Oj, jak ja lubię być w domu! Tosia była trochę rozczarowana kremem, Adaśko za to ucałował mnie serdecznie i w ogóle nie pytał o brzeszczoty. Niestety, beze mnie radzili sobie doskonale. W mieszkaniu czysto, zwierzaczki nakarmione, Borys nie opuszcza mnie ani na krok, i nie wiem, co to będzie dzisiaj w nocy, bo mamy z Niebieskim inne plany niż spanie z psem. Tosia podejrzliwie zapytała, dlaczego nie kupiłam jej butów. Obiecałam, że już niedługo będzie miała genialne buty, i to niejedną parę!
Ani się obejrzałam, a zrobił się czerwiec. Gorąco jak na Hawajach. Tosia w przyszłym roku robi maturę, ale jej stopnie z trzeciej klasy pozostawiają wiele do życzenia.
Zadzwoniła Moja Mama i powiedziała, że stopnie Tosi pozostawiają wiele do życzenia, choć przypomina sobie, że stopnie, które ja miałam w trzeciej klasie, też pozostawiały wiele do życzenia.
Zadzwonił Mój Ojciec i powiedział, że oczywiście spodziewał się, iż Tosia będzie miała takie stopnie na koniec roku, bo poszła w moje ślady, i że gdyby był na moim miejscu, to postarałby się…
Zaczęłam uważać, że Tosia wcale tak źle nie wypadnie na koniec roku. Do matury jeszcze cały rok szkolny i będzie miała czas, żeby się czegoś nauczyć. Nie wiem, dlaczego temu dziecku nie dadzą spokoju.
Wróciłam dzisiaj do domu wcześniej. W redakcji zwolnienia, bo reorganizacja. Trzecia w tym roku. To dziw, że Naczelny się nie zmienia. Dobrze, że jest jakiś stały mężczyzna w moim życiu, nawet jeśli to tylko szef. Po drodze kupiłam serek biały, szczypiorek, rzodkiewki i postanowiłam, że zamienię się w kurkę domową i spędzimy miły wieczór, grając w scrabble. Dzisiaj przyjeżdża do nas Szymon, jutro Adam bierze i jego, i Tosię do Nałęczowa. Ja zostaję w domu i nareszcie odpocznę po napięciach związanych z końcem roku szkolnego (pomyśleć, że jak skończyłam szkołę, to myślałam, że to już nigdy nie będzie mnie dotyczyć!), reorganizacją w redakcji i stanem interesów z Ostapko, która notabene miała zadzwonić w zeszłym tygodniu, a nie zadzwoniła. Poplotkuję z Ulą, a może w ogóle zrobię damski wieczór? Może zaprosimy Renię i Mańkę? Nie ma to jak damskie wieczory. Jednak z mężczyzną żyje się zupełnie inaczej. Taka Reńka, na przykład, to wpadnie i zawsze powie coś ciekawego w rodzaju:
– Musisz dbać o cerę, cera to skarb, wierz mi, że jeśli zaczniesz działać już dziś, możesz przechytrzyć czas! – I wyjmie z torby jakieś genialne kremy.
Adam natomiast nigdy nie mówi o przechytrzaniu czasu i kremach. Kobiecie potrzebne są inne kobiety na równi z mężczyznami.
Kiedy przyjechałam dzisiaj do domu, nie powitał mnie nawet pies z kulawą nogą. Borys nie kuleje. Wszystkich wymiotło, nie wiadomo gdzie. Żadnej kartki, żadnej wiadomości – nic. Zabieram się do robienia serka ze szczypiorkiem. Przyznaję, nie jest to żadna filozofia w żadnym znajomym mi domu, oczywiście oprócz mojego. Z serkiem mam kłopot. Tosia lubi serek ze szczypiorkiem bez szczypiorku, tylko z bazylią i odrobiną czosnku. O świeżej bazylii zapomniałam. Adam lubi serek ze szczypiorkiem, ale pod warunkiem, że będzie tam również odrobina rzodkiewek i trochę ogórka, o którym zapomniałam, i nie będzie czosnku. Szymonowi jest wszystko jedno, ale najlepiej, żeby to był sam szczypiorek, bo białego sera nie lubi. Stałam tak w kuchni nad trzema miseczkami i zastanawiałam się, w jaki sposób inne kobiety zaspokajają pragnienia członków rodziny. Czy gdyby moja rodzina istniała od początku, to znaczy gdyby moim mężem i ojcem Tosi był Adam, a Szymon był też naszym dzieckiem, to czy mogłabym teraz mieć przed sobą tylko jedną miseczkę, do której wkroiłabym spokojnie szczypior, a potem wrzuciła biały ser i śmietanę? I nie przejmowała się tym, co kto lubi?
Nad tymi miseczkami zastała mnie Renia, która wpadła po drodze, bo zobaczyła mnie w oknie w kuchni. Podzieliłam się z nią szybko swoimi wątpliwościami, co Renia skwitowała krótkim:
– Z ciebie jest jednak idiotka. Przecież gdybyś była żoną Adama, to byś już nią nie była, bo się rozwiodłaś. A poza tym musiałabyś urodzić Szymona, kiedy skończyłaś siedemnaście lat. Przecież taka głupia nie byłaś! Ale oczywiście powinnaś się zająć sobą, bo mężczyźni lubią zmiany!
Od słów Reni czasami mi się kręci w głowie. Wypiłyśmy herbatę – powiedziała, że nie jest lekko, o nie, właściwie ciężko, bardzo ciężko, po czym wsiadła do swojego terenowego i tylko koła zapiszczały. Wobec tego poszłam do Uli po suszoną bazylię. Może Tosia się nie zorientuje. Ula stała nad marną piersią kurzą i zastanawiała się, jak z niej zrobić obiad na cztery osoby. Krzysia nie było w domu, bo pojechał pograć w tenisa z Adamem. Już chciałam się rozczulić nad sobą, że nikt mi tego tenisa nie zaproponował, ale w porę sobie przypomniałam, że przecież nie było mnie w domu. Tosia z córkami Uli, Agatą i Isią, wybrała się na basen i miały wrócić godzinę temu. Ula jednak wydawała się bardziej przytłoczona niemożnością rozmnożenia piersi kurzej niż tym, że dziewczynki się spóźniają. Poradziłam jej, żeby pokroiła pierś kurzą na bardzo drobne kawałki, otworzyła zielony groszek, wrzuciła na patelnię do groszku i piersi kurzej trzy albo cztery marchewki. Potem taką znakomitą smażoną pierś kurzą z dodatkami należy zalać śmietaną z sosem sojowym i jakąś ostrą przyprawą, dodać ryżu i naprawdę jedzenia jest na sześć dorosłych osób. Ula rozjaśniła się, usmażyłyśmy szybko pierś, i rzeczywiście, nawet jak zjadłyśmy dwie porcje, zostało jeszcze przynajmniej osiem. Potem Ula dała mi bazylię i wróciłam do robienia serków ze szczypiorkiem.
Przez okno obserwowałam moje krzaczki przy ścieżce do furtki, mały berberysek nareszcie wziął się do życia po dwóch sezonach nawożenia, trawnik zaczął udawać trawnik angielski (kosiarka plus Adaśko), a dzikie wino wlazło na dach szopy i być może w tym roku już ją przykryje. Szopa jest bezkształtna i brzydka. Jak interesy dobrze pójdą, to zbudujemy nową szopkę. O, Ula postanowiła wyprowadzić Daszę na pola. Teraz są na etapie uczenia swojego psa załatwiania potrzeb naturalnych nie w ogródku, bo Krzyś posiał trawę trzy tygodnie temu. Zeszłoroczna im wzeszła w okręgi. Nie jest to niestety znak UFO, co bez wątpienia naszej wsi przydałoby cech specjalnych, tylko znak, że trawę podgryzają pędraki.
Szymon przyjechał najwcześniej i zapowiedział, że jest po kolacji. Potem nadjechał Adam, który od razu wszedł pod prysznic i stamtąd pokrzykiwał, że właśnie zjadł wspaniałego kurczaka z ryżem u Krzysia i żebym od Uli wzięła przepis, i że myślał, że mnie jeszcze nie ma w domu. Potem przyszła Tosia, wsadziła palec w serek i wykrzywiła się:
– Ojej, z suszoną bazylią…
Prawdę powiedziawszy, musiałam się przez cały wieczór męczyć, żeby udawać, jaka jestem nieszczęśliwa, że zostaję na weekend w domu. W głębi duszy szaleję ze szczęścia. Mój dobry Boże, sama samiutka w domu! Nareszcie! Zrobię sobie maseczkę z truskawek i poleżę w wannie, jak długo zechcę! Z olejkiem brzoskwiniowym. Na pewno przyjdzie Ula i zagramy w scrabble bez facetów, co się mądrzą! Będę mogła spokojnie ogolić nogi maszynką Adama, bo lepsza. A w podróż bierze zawsze elektryczną. Poczytam głupie książki, co ich nie mogę przy nim czytać, bo mówi, że głupie. Och, jaki cudowny weekend! Nic nie będę musiała! Nie zrobię obiadu ani nie poodkurzam. Wyniosę sobie poduszki na leżak i będę leniuchować i leniuchować, aż mi się znudzi!
Rano Tosia wsadziła pod kran swoją blond głowę i zjadła serek z suszoną bazylią, Adam z Szymonem wymyli samochód przed podróżą, czemu się serdecznie zdziwiłam, bo i tak się pobrudzi w drodze, potem wszyscy troje wsiedli i pojechali w siną dal, a ja odetchnęłam pełną piersią. Pomachałam im od otwartej bramy, a potem wróciłam do łóżka z przepyszną bułeczką z niedojedzonym serkiem po Adamie, za mną wskoczył pies Borys, przenosząc na prześcieradło tony piachu, a ja, radośnie krusząc bułeczką, wzięłam się do literatury kobiecej w postaci nieskomplikowanej a kolorowej, której nie musiałam dłużej ukrywać przed Adamem. Zaczęłam od horoskopu, który budzi u niego uśmiech nieco uszczypliwy. Oto, co przeczytałam:
„Zajmij się sobą, miły spacer po uporządkowaniu domu na pewno dobrze ci zrobi. Nie bądź w konflikcie z najbliższymi, postaraj się o wyrozumiałość. Ciekawi ludzie, ciekawe sprawy, i tylko od ciebie zależy, jak spędzisz weekend”.