Lytta umiała rozpoznać prawdziwego mężczyznę nawet z oddalenia, na podstawie błahych i nieznaczących pozornie przesłanek. Prawdziwy mężczyzna, wypraktykowała czarodziejka, pasjonuje się łowieniem ryb, ale wyłącznie na sztuczną muszkę. Kolekcjonuje militarne figurki, erotyczne grafiki i własnoręcznie wykonane modele żaglowców, w tym i te w butelkach, a pustych butelek po drogich trunkach nigdy nie brak w jego domostwie. Potrafi świetnie gotować, udają mu się istne arcydzieła sztuki kulinarnej. No i, generalnie rzecz ujmując, sam jego widok sprawia, że ma się ochotę.
Wiedźmin Geralt, o którym czarodziejka wiele słyszała, o którym zdobyła wiele informacji, a którego właśnie obserwowała w wodzie basenu, spełniał, jak się wydawało, tylko jeden z powyższych warunków.
— Mozaik!
— Jestem, pani mistrzyni.
— Będziemy miały gościa. Żeby mi wszystko było gotowe i na poziomie. Ale wpierw przynieś mi suknię.
— Herbacianą różę? Czy morską wodę?
— Białą. On się nosi na czarno, zafundujemy mu jin i jang. I pantofelki, wybierz coś pod kolor, byle ze szpilką co najmniej cztery cale. Nie mogę pozwolić, by patrzył na mnie zanadto z góry.
— Pani mistrzyni… Ta biała suknia…
— No?
— Jest taka…
— Skromna? Bez ozdóbek i fatałaszków? Ech, Mozaik, Mozaik. Czy ty się nigdy nie nauczysz?
W drzwiach milcząco powitał go zwalisty i brzuchaty drab ze złamanym nosem i oczami małej świnki. Zlustrował Geralta od stóp do głów i jeszcze raz, odwrotnie. Po czym odsunął się, dając znak, że można.
W przedpokoju czekała dziewczyna o gładko uczesanych, przylizanych wręcz włosach. Bez słowa, gestem tylko zaprosiła go do środka.
Wszedł, prosto na ukwiecone patio z popluskującą fontanną pośrodku. W centrum fontanny stał marmurowy posążek przedstawiający nagą tańczącą dziewczynę czy też dziewczynkę raczej, wnosząc ze znikomie rozwiniętych drugorzędnych atrybutów płci. Prócz tego, że wyrzeźbiona dłutem mistrza, statuetka zwracała uwagę jeszcze jednym detalem — łączył ją z cokołem tylko jeden punkt: duży palec stopy. W żaden sposób, ocenił wiedźmin, nie dałoby się takiej konstrukcji ustabilizować bez pomocy magii.
— Geralt z Rivii. Witam. I zapraszam.
Na to, by móc uchodzić za klasycznie piękną czarodziejka Lytta Neyd miała zbyt ostre rysy. Róż w odcieniu ciepłej brzoskwini, jakim delikatnie muśnięte były jej kości policzkowe, ostrość tę łagodził, ale jej nie krył. Podkreślone koralową pomadką wargi miały zaś wykrój tak idealny, że aż za idealny. Ale nie to się liczyło.
Lytta Neyd była ruda. Ruda klasycznie i naturalnie. Stonowana, jasnordzawa czerwień jej włosów budziła skojarzenia z letnim futrem lisa. Gdyby — Geralt był o tym absolutnie przekonany — złapać rudego lisa i posadzić go obok Lytty, oboje okazaliby się umaszczeni tak samo i nie do odróżnienia. A gdy czarodziejka poruszała głową wśród czerwieni zapalały się akcenty jaśniejsze, żółtawe, identycznie jak w lisiej sierści. Tego typu rudości towarzyszyły z reguły piegi, i z reguły w nadmiarze. Tych jednak u Lytty stwierdzić się nie dało.
Geralt poczuł niepokój, zapomniany i uśpiony, ale nagle budzący się gdzieś tam w głębi. Miał w naturze dziwną i trudną do wytłumaczenia skłonność do rudowłosych, parę razy już ta właśnie pigmentacja owłosienia popchnęła go do popełnienia głupstwa. Należało się zatem strzec i wiedźmin mocno to sobie postanowił. Zadanie miał zresztą ułatwione. Właśnie mijał rok od czasu, gdy popełnianie tego typu głupstw przestało go kusić.
Erotycznie stymulująca rudość nie była jedynym atrakcyjnym atrybutem czarodziejki. Śnieżnobiała suknia była skromna i całkiem bez efektów, a miało to swój cel, cel słuszny i bez najmniejszych wątpliwości zamierzony. Prostota nie rozpraszała uwagi patrzącego, koncentrując ją na atrakcyjnej figurze.
I na głębokim dekolcie. Mówiąc zwięźle, w «Dobrej Księdze» proroka Lebiody, w wydaniu ilustrowanym, Lytta Neyd z powodzeniem mogłaby pozować do ryciny poprzedzającej rozdział «O nieczystym pożądaniu».
Mówiąc jeszcze zwięźlej, Lytta Neyd była kobietą, z którą tylko kompletny idiota mógłby chcieć związać się na dłużej niż dwie doby. Ciekawym było, że to za takimi właśnie kobietami uganiały się zwykle watahy mężczyzn skłonnych wiązać się na całkiem długo.
Pachniała frezją i morelą.
Geralt skłonił się, po czym udał, że bardziej niż figura i dekolt czarodziejki interesuje go posążek w fontannie.
— Zapraszam — powtórzyła Lytta, wskazując stół z malachitowym blatem i dwa wiklinowe fotele. Poczekała, aż usiądzie, sama, siadając, pochwaliła się zgrabną łydką i trzewiczkiem z jaszczurczej skóry.
Wiedźmin udał, że całą jego uwagę pochłaniają karafki i patera z owocami.
— Wina? To Nuragus z Toussaint, moim zdaniem ciekawsze niż przereklamowane Est Est. Jest też Côte-de-Blessure, jeśli przedkładasz czerwone. Nalej nam, Mozaik.
— Dziękuję. - Przyjął od przylizanej dziewczyny puchar, uśmiechnął się do niej. -Mozaik. Ładne imię.
Spostrzegł w jej oczach przerażenie.
Lytta Neyd postawiła puchar na stoliku. Ze stuknięciem, mającym skupić jego uwagę.
— Cóż to — poruszyła głową i rudymi lokami — sprowadza słynnego Geralta z Rivii w me skromne progi? Umieram z ciekawości.
— Wpłaciłaś za mnie kaucję — powiedział celowo oschle. - Poręczenie, znaczy. Dzięki twojej hojności wyszedłem z kryminału. Do którego trafiłem też dzięki tobie. Prawda? To za twoją sprawą spędziłem w celi tydzień?
— Cztery dni.
— Cztery doby. Chciałbym, jeśli to możliwe, poznać powody, które tobą kierowały. Obydwa.
— Obydwa? — Uniosła brwi i puchar. - Jest tylko jeden. I wciąż ten sam.
— Aha. - Udał, że całą uwagę poświęca Mozaik, krzątającej się po przeciwnej stronie patio. - Z tego samego zatem powodu, dla którego na mnie doniosłaś i wsadziłaś do ciupy, z ciupy mnie potem wydobyłaś?
— Brawo.
— Zapytam więc: dlaczego?
— By ci udowodnić, że mogę.
Wypił łyk wina. W rzeczy samej bardzo dobrego.
— Udowodniłaś — kiwnął głową — że możesz. W zasadzie mogłaś mi to po prostu zakomunikować, choćby i spotkawszy na ulicy. Uwierzyłbym. Wolałaś inaczej i dobitniej. Zapytam więc: co dalej?
— Sama się zastanawiam — drapieżnie spojrzała na niego spod rzęs. - Ale zostawmy rzeczy swemu biegowi. Na razie powiedzmy, że działam w imieniu i na rzecz kilku moich konfratrów. Czarodziejów, którzy mają wobec ciebie pewne plany. Czarodzieje owi, którym nieobce są moje talenty dyplomatyczne, uznali mnie za osobę właściwą do tego, by o ich planach cię poinformować. To chwilowo wszystko, co mogę ci wyjawić.
— To bardzo mało.
— Masz rację. Ale chwilowo, wstyd przyznać, sama więcej nie wiem, nie spodziewałam się, że zjawisz się tak szybko, że tak szybko odkryjesz, kto wpłacił poręczenie. Co miało, jak mnie zapewniano, pozostać tajemnicą. Gdy będę wiedziała więcej, wyjawię więcej. Bądź cierpliwy.
— A sprawa moich mieczy? To element tej gry? Tych tajemnych czarodziejskich planów? Czy też kolejny dowód na to, że możesz?
— Nic nie wiem o sprawie twoich mieczy, cokolwiek by to miało znaczyć i czegokolwiek dotyczyć.
Nie do końca uwierzył. Ale nie drążył tematu.
— Twoi konfratrzy czarodzieje — powiedział — prześcigają się ostatnio w okazywaniu mi antypatii i wrogości. Ze skóry wyłażą, by mi dokuczyć i uprzykrzyć życie. W każdej złej przygodzie, jaka mnie spotyka, mam prawo szukać odcisków ich umaczanych palców. Pasmo niefortunnych trafów. Wtrącają mnie do więzienia, potem wypuszczają, potem komunikują, że mają wobec mnie plany. Co twoi konfratrzy wymyślą tym razem? Boję się nawet snuć domysły. A ty, wielce, przyznam, dyplomatycznie, każesz mi być cierpliwym. Ale przecież nie mam wyjścia. Muszę wszak czekać, aż wywołana twym donosem sprawa trafi na wokandę.