— Ale tymczasem — uśmiechnęła się czarodziejka — możesz w pełni korzystać z wolności i cieszyć się z jej dobrodziejstw. Przed sądem odpowiadał będziesz z wolnej stopy. Jeśli sprawa w ogóle trafi na wokandę, co wcale nie jest takie pewne. A nawet jeśli, to nie masz, uwierz, powodów do zmartwień. Zaufaj mi.
— Z zaufaniem — zrewanżował się uśmiechem — może być trudno. Poczynania twoich konfratrów w ostatnich czasach mocno nadwerężyły moją ufność. Ale postaram się. A teraz sobie już pójdę. By ufać i cierpliwie czekać. Kłaniam się.
— Nie kłaniaj się jeszcze. Jeszcze chwila. Mozaik, wino.
Zmieniła pozycję na fotelu. Wiedźmin nadal uparcie udawał, że nie widzi widocznego w rozcięciu sukni kolana i uda.
— Cóż — rzekła po chwili — nie ma co owijać w bawełnę. Wiedźmini nigdy nie byli dobrze notowani w naszym środowisku, ale wystarczało nam ignorowanie was. Było tak do pewnego czasu.
— Do czasu — miał dosyć kluczenia — gdy związałem się z Yennefer.
— Otóż nie, mylisz się — utkwiła w nim oczy barwy jadeitu. - Podwójnie zresztą. Primo, to nie ty związałeś się z Yennefer, lecz ona z tobą. Secundo, związek ten mało kogo bulwersował, nie takie ekstrawagancje wśród nas już notowano. Punktem zwrotnym było wasze rozstanie. Kiedyż to się stało? Rok temu? Ach, jakże szybko mija ten czas…
Zrobiła efektowną pauzę, licząc na jego reakcję.
— Równy rok temu — podjęła, gdy jasnym się stało, że reakcji nie będzie. - Część środowiska… niezbyt wielka, ale wpływowa… raczyła cię wówczas zauważyć. Nie dla wszystkich było jasne, co tam właściwie między wami zaszło. Jedni z nas uważali, że to Yennefer, oprzytomniawszy, zerwała z tobą i wypędziła na zbity pysk. Inni odważali się suponować, że to ty, przejrzawszy na oczy, puściłeś Yennefer w trąbę i uciekłeś, gdzie pieprz rośnie. W efekcie, jak wspomniałam, stałeś się obiektem zainteresowania. Oraz, jak słusznie odgadłeś, antypatii. Ba, byli tacy, którzy chcieli cię jakoś ukarać. Szczęściem dla ciebie większość uznała, że szkoda zachodu.
— A ty? Do której części środowiska należałaś?
— Do tej — Lytta skrzywiła koralowe wargi — którą twoja miłosna afera, przedstaw sobie, wyłącznie bawiła. Czasem śmieszyła. Czasem dostarczała iście hazardowej rozrywki. Osobiście zawdzięczam ci znaczny przypływ gotówki, wiedźminie. Zakładano się, jak długo wytrzymasz z Yennefer, stawki były wysokie. Ja obstawiłam, jak się okazało, najtrafniej. I zgarnęłam pulę.
— W takim razie lepiej będzie, jeśli sobie pójdę. Nie powinienem cię odwiedzać, nie powinniśmy być razem widywani. Gotowi pomyśleć, że ukartowaliśmy ten zakład.
— Obchodzi cię, co gotowi pomyśleć?
— Mało. A twoja wygrana mnie cieszy. Myślałem zrefundować ci pięćset koron wyłożone w charakterze poręczenia. Ale skoro zgarnęłaś pulę obstawiając mnie, to już nie czuję się w obowiązku. Niech to się wyrówna.
— Wzmianka o zwrocie poręczenia — w zielonych oczach Lytty Neyd pojawił się zły błysk — nie zdradza, mam nadzieję, zamiaru, by wymknąć się i zwiać? Bez czekania na sprawę sądową? Nie, nie, takiego zamiaru nie masz, nie możesz mieć. Dobrze wszak wiesz, że taki zamiar posłałby cię z powrotem do pudła. Wiesz o tym, prawda?
— Nie musisz mi udowadniać, że możesz.
— Wolałabym nie musieć, mówię to z ręką na sercu.
Położyła rękę na dekolcie, w oczywistym zamiarze przyciągnięcia tam jego wzroku. Udał, że nie zauważył, znowu pobiegł wzrokiem w stronę Mozaik. Lytta odchrząknęła.
— Względem zaś wyrównania, czyli podziału wygranej w zakładzie — powiedziała — to faktycznie masz rację. Należy ci się. Nie odważę się proponować ci pieniędzy… Ale co powiesz na nieograniczony kredyt w «Natura Rerum»? Na czas twego tutaj pobytu? Za moją przyczyną twoja poprzednia wizyta w austerii skończyła się, nim się zaczęła, więc teraz…
— Nie, dziękuję. Doceniam chęci i intencje. Ale dziękuję, nie.
— Jesteś pewien? Cóż, niewątpliwie jesteś. Niepotrzebnie wspomniałam… o posłaniu cię do pudła. Sprowokowałeś mnie. I omamiłeś. Twoje oczy, te dziwne zmutowane oczy, tak przecież z pozoru szczere, nieustannie błądzą… I mamią. Ty nie jesteś szczery, o nie. Wiem, wiem, w ustach czarodziejki to komplement. To chciałeś właśnie powiedzieć, prawda?
— Brawo.
— A stać by cię było na szczerość? Gdybym takiej zażądała?
— Gdybyś o taką poprosiła.
— Ach. Niech i tak będzie. Proszę zatem. Co sprawiło, że właśnie Yennefer? Że ona, nikt inny? Umiałbyś to określić? Nazwać?
— Jeśli to znowu przedmiot zakładu…
— To nie przedmiot zakładu. Dlaczego właśnie Yennefer z Vengerbergu?
Mozaik zjawiła się jak cień. Z nową karafką. I ciasteczkami. Geralt spojrzał jej w oczy. Natychmiast odwróciła głowę.
— Dlaczego Yennefer? — powtórzył, wpatrzony w Mozaik. - Dlaczego właśnie ona? Odpowiem szczerze: sam nie wiem. Są takie kobiety… Wystarczy jednego spojrzenia…
Mozaik otworzyła usta, delikatnie poruszyła głową. Przecząco i z przerażeniem. Wiedziała. I błagała, by przestał. Ale już za daleko zaszedł w grze.
— Są kobiety — nadal wędrował wzrokiem po figurze dziewczyny — które przyciągają. Jak magnes. Od których oczu nie można oderwać…
— Zostaw nas, Mozaik — w głosie Lytty dał się słyszeć zgrzyt lodowej kry, trącej o żelazo. - A tobie, Geralcie z Rivii, dziękuję. Za wizytę. Za cierpliwość.
I za szczerość.
Miecz wiedźmiński (fig. 40) tym się odznacza, że jakby kompleksją jest innych mieczów, piątą esencją tego, co w innej broni najlepsze. Przednia stal i kucia sposób, krasnoludzkim hutom i kuźniom właściwe, przydają klindze lekkość, ale i sprężystość nadzwyczajną. Ostrzony jest wiedźmiński miecz również krasnoludzkim sposobem, sposobem, dodajmy, tajemnym, a który tajemnym na wieki pozostanie, bo górskie karły o swe sekrety zazdrosne są wielce. Mieczem zaś przez krasnoludy wyostrzonym rzuconą w powietrze chustę jedwabną na połowy rozciąć można. Takiej samej sztuki, wiemy to z relacyj naocznych świadków, swymi mieczami wiedźmini dokazywać potrafili.
Rozdział szósty
Krótka poranna burza i deszcz odświeżyły powietrze na krótko, potem niesiony bryzą od Palmyry smród odpadków, przypalonego tłuszczu i psujących się ryb znowu stał się dokuczliwy.
Geralt przenocował w gospodzie Jaskra. Zajmowany przez barda pokoik był przytulny. W sensie dosłownym — żeby dostać się do łóżka, trzeba było mocno przytulić się do ściany. Szczęściem łóżko mieściło dwóch i dało się na nim spać, choć potępieńczo trzeszczało, a siennik ubity był na półtwardo przez przyjezdnych kupców, znanych amatorów seksu intensywnie pozamałżeńskiego.
Geraltowi, nie wiedzieć czemu, w nocy przyśniła się Lytta Neyd.
Śniadać udali się na pobliski targ, do smatruza, gdzie, jak zdążył wybadać bard, podawano rewelacyjne sardynki. Jaskier stawiał. Geraltowi to nie wadziło. W końcu wcale często bywało odwrotnie — to Jaskier, będąc spłukany, korzystał z jego szczodrości.