Выбрать главу

— Jak niby?

— A powiedz szybko: Astrid Lyttneyd Asgeirrfinnbjornsdottir.

— Rozumiem.

— Wątpię.

* * *

— Koral?

— Aha?

— A Mozaik? Skąd jej przydomek?

— Wiesz, wiedźminie, czego nie lubię? Pytań o inne kobiety. A już zwłaszcza gdy pytający leży ze mną w łóżku. I wypytuje, miast skupiać się na tym, na czym właśnie trzyma dłoń. Nie odważyłbyś się na coś takiego, będąc w łóżku z Yennefer.

— A ja nie lubię wymieniania pewnych imion. Zwłaszcza w chwili, gdy…

— Mam przestać?

— Tego nie powiedziałem. Koral pocałowała go w ramię.

— Gdy trafiła do szkoły, miała na imię Aik, rodowego miana nie pamiętam. Nie dość, że imię dziwaczne, to jeszcze cierpiała na zanik pigmentu skóry. Policzek miała upstrzony jasnymi łatkami, faktycznie wyglądało to jak mozaika. Wyleczono ją rzecz jasna, już po pierwszym semestrze, czarodziejka nie może mieć żadnych skaz. Ale złośliwe z początku przezwisko przylgnęło. I szybko przestało być złośliwe. Ona sama je polubiła. Ale dość o niej. Mów do mnie i o mnie. No, już.

— Co, już?

— Mów o mnie. Jaka jestem. Piękna, prawda? No, powiedz!

— Piękna. Ruda. I piegowata.

— Nie jestem piegowata. Usunęłam piegi za pomocą magii.

— Nie wszystkie. O niektórych zapomniałaś. A ja je wypatrzyłem.

— Gdzie je… Ach. No tak. Prawda. Jestem więc piegowata. I jaka jeszcze jestem?

— Słodka.

— Słucham?

— Słodka. Jak wafelek z miodem.

— Nie dworujesz sobie ze mnie aby?

— Spójrz na mnie. W moje oczy. Czy widzisz w nich choćby cień nieszczerości?

— Nie. I to mnie najbardziej niepokoi.

* * *

— Usiądź na brzegu łóżka.

— Bo?

— Chcę się zrewanżować.

— Słucham?

— Za piegi, które wypatrzyłeś tam, gdzie je wypatrzyłeś. Za dołożenie starań i dokładną… eksplorację. Chcę się zrewanżować i odwdzięczyć. Mogę?

— Ależ jak najbardziej.

* * *

Willa czarodziejki, jak wszystkie bez mała w tej części miasta, dysponowała tarasem, z którego roztaczał się widok na morze. Lytta lubiła siadywać tam i godzinami obserwować statki na redzie, do czego służyła jej pokaźnych rozmiarów luneta na statywie. Geralt raczej nie podzielał jej fascynacji morzem i tym, co po nim pływało, ale lubił towarzyszyć jej na tarasie. Siadał blisko, tuż na nią, z twarzą tuż przy jej rudych lokach, ciesząc się zapachem frezji i moreli.

— Tamten galeon, który rzuca kotwicę, spójrz — wskazywała Koral. - Na fladze błękitny krzyż, to «Chluba Cintry», zapewne w rejsie do Koviru. A tamta koga to «Alke», z Cidaris, bierze pewnie ładunek skór. A tam, o, «Tetyda», holk transportowy, tutejszy, dwieście łasztów ładowności, kabotażowy, kursuje między Kerack a Nastrogiem. Tam, zobacz, na redę wpływa właśnie novigradzki szkuner «Pandora Parvi», piękny, piękny statek. Spójrz w okular. Zobaczysz…

— Widzę bez lunety. Jestem mutantem.

— Ach, prawda. Zapomniałam. O, tam, to galera «Fuchsia», trzydzieści dwa wiosła, może wziąć do ładowni czterysta łasztów. A tamten zgrabny trójmasztowy galeon to «Vertigo», przypłynął z Lan Exeter. A tam, dalej, z amarantową flagą to redański galeon «Albatros», trzy maszty, sto dwadzieścia stóp między stewami… O, tam, zobacz, zobacz, żagle stawia i wychodzi w morze kliper pocztowy «Echo», znam kapitana, stołuje się u Ravengi, gdy tu cumuje. Tam znowu, spójrz, pod pełnymi żaglami, galeon z Poviss…

Wiedźmin odgarnął włosy z pleców Lytty. Powoli, jedną po drugiej, rozpiął haftki, zsunął suknię z ramion czarodziejki. Po czym całkowicie poświęcił dłonie i uwagę parze galeonów pod pełnymi żaglami. Galeonów, podobnych którym próżno by szukać po wszystkich morskich szlakach, redach, portach i rejestrach admiralicji.

Lytta nie protestowała. I nie odrywała oka od okularu lunety.

— Zachowujesz się — powiedziała w pewnej chwili — jak piętnastolatek. Jakbyś po raz pierwszy je widział.

— Dla mnie zawsze jest po raz pierwszy — wyznał z ociąganiem. - A piętnastolatkiem tak naprawdę nie byłem nigdy.

* * *

— Pochodzę ze Skellige — powiedziała mu później, już w łóżku. - Morze mam we krwi. I kocham je.

— Marzę niekiedy — podjęła, gdy milczał — by wypłynąć. Sama jedna. Postawić żagiel i wyjść w morze… Daleko, daleko, aż po horyzont. Wokoło tylko wody i niebo. Obryzguje mnie słona piana fal, wicher szarpie włosy prawdziwie męską pieszczotą. A ja jestem sama, zupełnie sama, nieskończenie samotna wśród obcego i wrogiego mi żywiołu. Samotność wśród morza obcości. Nie marzysz o niej?

Nie, nie marzę, pomyślał. Mam ją na co dzień.

* * *

Przyszedł dzień letniego przesilenia, a po nim magiczna noc, najkrótsza w roku, podczas której kwitł po lasach kwiat paproci, a natarte nasięźrzałem nagie dziewczęta tańczyły na mokrych od rosy polanach. Noc krótka jak mgnienie oka. Noc szalona i jasna od błyskawic.

* * *

Rankiem po solstycjum obudził się sam. W kuchni czekało śniadanie. I nie tylko.

— Dzień dobry, Mozaik. Piękna pogoda, nieprawdaż? Gdzie jest Lytta?

— Masz dziś wolne — odrzekła, nie patrząc na niego.

— Moja niezrównana mistrzyni będzie zapracowana. Do późna. Przez czas, który poświęciła… przyjemnościom, nazbierało się pacjentek.

— Pacjentek.

— Leczy bezpłodność. I inne choroby kobiece. Nie wiedziałeś? No, to już wiesz. Miłego dnia.

— Nie wychodź jeszcze. Chciałbym…

— Nie wiem, co chciałbyś — przerwała. - Ale to raczej zły pomysł. Lepiej, byś się do mnie nie odzywał. Udawał, że mnie w ogóle nie ma.

— Koral nie skrzywdzi cię już, zaręczam. Zresztą nie ma jej tu, nie widzi nas.

— Ona widzi wszystko, co chce zobaczyć, wystarczy jej do tego kilka zaklęć i artefakt. I nie łudź się, że masz na nią jakikolwiek wpływ. Do tego trzeba czegoś więcej niż… -Ruchem głowy wskazała sypialnię. - Proszę cię, nie wymieniaj przy niej mojego imienia. Nawet mimochodem. Bo przypomni mi to. Choćby i za rok, ale przypomni.

— Skoro tak cię traktuje… Nie możesz po prostu odejść?

— Dokąd? — żachnęła się. - Do manufaktury tkackiej? Do terminu u krawca? Czy od razu do lupanaru? Ja nie mam nikogo. Jestem nikim. I będę nikim. Tylko ona może to zmienić. Zniosę wszystko… Ale nie dokładaj, jeśli możesz.

— Na mieście — spojrzała na niego po chwili — spotkałam twego koleżkę. Tego poetę, Jaskra. Pytał o ciebie. Niepokoił się.

— Uspokoiłaś go? Wyjaśniłaś, że jestem bezpieczny? Że nic mi nie zagraża?

— Dlaczego miałabym kłamać?

— Słucham?

— Nie jesteś tu bezpieczny. Jesteś tu, z nią, z żalu po tamtej. Nawet gdy jesteś z nią blisko, tylko o tamtej myślisz. Ona wie o tym. Ale gra w tę grę, bo ją to bawi, a ty udajesz świetnie, jesteś diabelnie przekonujący. Myślałeś jednak o tym, co będzie, gdy się zdradzisz?

* * *

— Dziś też nocujesz u niej?

— Też — potwierdził Geralt.

— To już będzie tydzień, wiesz?

— Cztery dni.

Jaskier przeciągnął palcami po strunach lutni w efektownym glissando. Rozejrzał się po gospodzie. Pociągnął z kufla, otarł nos z piany.

— Wiem, że to nie mój interes — rzekł, niezwykle jak na niego dobitnie i twardo. -Wiem, że nie powinienem się wtrącać. Wiem, że nie lubisz, gdy ktoś się wtrąca. Ale pewnych rzeczy, przyjacielu Geralcie, nie powinno się przemilczać. Koral, jeśli chcesz znać moje zdanie, należy do tych kobiet, które stale i w widocznym miejscu winny nosić ostrzegawcze etykietki. Głoszące: «Patrzeć, ale nie dotykać». Coś takiego w zwierzyńcu umieszcza się na terrarium, w którym trzymają grzechotniki.