— Jasne.
Znalazł się na arenie, na piasku, w kręgu wytyczonym przez wkopane w grunt bale, zalanym migotliwym światłem licznych lampionów, zawieszonych na żelaznych prętach. Słyszał krzyki, wiwaty, brawa i gwizdy. Widział nad areną twarze, otwarte usta, podniecone oczy.
Na wprost niego, na przeciwległym krańcu areny, coś się poruszyło. I skoczyło.
Geralt ledwie zdążył złożyć przedramiona w Znak Heliotropu. Czar odbił i odtrącił atakującą bestię. Widownia wrzasnęła jednym głosem.
Dwunogi jaszczur przypominał wiwernę, ale był od niej mniejszy, rozmiarów dużego doga. Miał natomiast znacznie większy niż wiwerna łeb. Dużo bardziej zębatą paszczękę. I dużo dłuższy ogon, u końca cienki jak bat. Ogonem tym jaszczur energicznie wywijał, zamiatał nim piasek, siekł bale. Pochyliwszy łeb, skoczył na wiedźmina ponownie.
Geralt był gotów, uderzył go Znakiem Aard i odrzucił. Ale jaszczur zdążył smagnąć go końcem ogona. Widownia zawrzasnęła znowu. Zapiszczały kobiety. Wiedźmin poczuł, jak na gołym barku rośnie mu i puchnie wałek gruby jak kiełbasa. Wiedział już, dlaczego kazano mu się rozebrać. Rozpoznał też przeciwnika. Był nim wigilozaur, specjalnie hodowany magicznie zmutowany jaszczur, używany do stróżowania i ochrony. Sprawa nie wyglądała najlepiej. Wigilozaur traktował arenę jako miejsce, którego ochronę mu powierzono. Geralt zaś był intruzem, którego należało obezwładnić. A w razie konieczności wyeliminować.
Wigilozaur okrążył arenę, ocierając się o bale, sycząc wściekle. I zaatakował, szybko, nie dając czasu na Znak. Wiedźmin zwinnie odskoczył z zasięgu zębatej paszczy, ale nie zdołał uniknąć smagnięcia ogonem. Poczuł, jak obok poprzedniego zaczyna puchnąć mu drugi wałek.
Znak Heliotropu znowu zablokował atakującego wigilozaura. Jaszczur ze świstem wywijał ogonem. Geralt złowił uchem zmianę w świście, usłyszał ją na sekundę przed tym, jak koniec ogona chlasnął go przez plecy. Ból aż go oślepił, a po plecach popłynęła krew. Widownia szalała.
Znaki słabły. Wigilozaur okrążał go tak szybko, że wiedźmin ledwie nadążał. Udało mu się umknąć przed dwoma smagnięciami ogona, trzeciego nie uniknął, dostał znowu w łopatkę i znów ostrą krawędzią. Krew lała się już po plecach strumieniami.
Widownia huczała, widzowie darli się i podskakiwali. Jeden, by widzieć lepiej, mocno wychylił się przez balustradę, opierając się o żelazny pręt z lampionem. Pręt złamał się i razem z lampionem runął na arenę. Pręt wbił się w piasek, lampion zaś spadł na łeb wigilozaura i stanął w ogniu. Jaszczur strącił go, sypiąc wokół kaskadą iskier, zasyczał, trąc łbem o bale areny. Geralt w mig spostrzegł sposobność. Wyrwał pręt z piasku, z krótkiego rozbiegu skoczył i z impetem wraził żelazo w czaszkę jaszczura. Pręt przeszedł na wylot. Wigilozaur zaszamotał się, niezbornie wymachując przednimi łapami usiłował pozbyć się dziurawiącego mu mózg żelastwa. W nieskoordynowanych podskokach grzmotnął wreszcie o bale i wgryzł się w drewno. Przez czas jakiś ciskał się w konwulsjach, rył piasek pazurami i smagał ogonem. Wreszcie znieruchomiał.
Ściany drżały od wiwatów i braw.
Wyszedł z areny po spuszczonej drabince. Rozentuzjazmowani widzowie obiegli go ze wszech stron. Któryś poklepał go po opuchłym barku, z trudem powstrzymał się, by nie dać mu w zęby. Młoda kobieta pocałowała go w policzek. Inna, jeszcze młodsza, starła mu krew z pleców batystową chusteczką, którą zaraz rozwinęła, z triumfem demonstrując towarzyszkom. Inna, dużo starsza, zdjęła z pomarszczonej szyi kolię, usiłowała mu ją wręczyć. Wyraz jego twarzy sprawił, że cofnęła się w tłum.
Zaśmierdziało piżmem, przez ciżbę, niczym okręt przez sargassy, przedarł się ogrokrasnolud Mikita. Osłonił sobą wiedźmina i wyprowadził go.
Wezwany medyk opatrzył Geralta, założył szwy. Jaskier był bardzo blady. Pyral Pratt spokojny. Jakby nic się nie stało. Ale twarz wiedźmina znowu musiała mówić wiele, bo pospieszył z wyjaśnieniem.
— Nawiasem mówiąc — powiedział — to tamten pręt, uprzednio podpiłowany i naostrzony, spadł na arenę z mojego rozkazu.
— Dzięki, że tak spiesznie.
— Goście byli w siódmym niebie. Nawet burmistrz Coppenrath był zadowolony, aż promieniał, a trudno skurwiela usatysfakcjonować, na wszystko nosem kręci, ponury jak burdel w poniedziałek rano. Stanowisko rajcy mam, ha, już w kieszeni. A może i wyżej siędę, jeśli… Nie wystąpiłbyś za tydzień, Geralt? Z podobnym spektaklem?
— Tylko wtedy — wiedźmin poruszył wściekle bolącym barkiem — jeśli zamiast wigilozaura to ty, Pratt, będziesz na arenie.
- Żartowniś, ha, ha. Słyszałeś, Jaskier, jaki z niego żartowniś?
— Słyszałem — potwierdził poeta, patrząc na plecy Geralta i zaciskając zęby. - Ale to nie był żart, to było całkiem poważnie. Ja też, równie poważnie, komunikuję ci, że uroczystości zaślubin twojej wnuczki występem nie uświetnię. Po tym, jak potraktowałeś Geralta, możesz o tym zapomnieć. Jak i o innych ewentualnych okazjach, wliczając chrzciny i pogrzeby. W tym twój własny.
Pyral Pratt spojrzał na niego, a w jego gadzich oczach coś zabłysło.
— Nie przejawiasz szacunku, śpiewaku — wycedził. - Znowu nie przejawiasz szacunku. Prosisz się o lekcję w tym względzie. O nauczkę…
Geralt zbliżył się, stanął przed nim. Mikita sapnął, uniósł kułak, zaśmierdział piżmem. Pyral Pratt gestem nakazał mu spokój.
— Tracisz twarz, Pratt — powiedział wolno wiedźmin. - Ubiliśmy interes, klasycznie, według reguł i nie mniej od nich ważnych uzansów. Twoi goście są usatysfakcjonowani spektaklem, ty zyskałeś prestiż i perspektywy na urząd w radzie miejskiej. Ja zdobyłem potrzebną informację. Coś za coś. Obie strony zadowolone, teraz więc powinniśmy rozstać się bez żalu i gniewu. Miast tego posuwasz się do gróźb. Tracisz twarz. Idziemy, Jaskier.
Pyral Pratt pobladł lekko. Po czym odwrócił się do nich plecami.
— Miałem chęć — rzucił przez ramię — podjąć was wieczerzą. Ale wygląda, że się spieszycie. Żegnam tedy. I cieszcie się, że pozwalam wam obu opuścić Rawelin bezkarnie. Brak szacunku zwykłem bowiem karać. Ale nie zatrzymuję was.
— Bardzo słusznie. Pratt odwrócił się.
- Że co?
Geralt spojrzał mu w oczy.
— Nie jesteś, choć lubisz mniemać inaczej, specjalnie mądry. Ale na to, by spróbować mnie zatrzymać, jesteś za mądry.
Ledwie minęli wywierzysko i dojechali do pierwszych przydrożnych topoli, gdy Geralt wstrzymał konia, nadstawił ucha.
— Jadą za nami.
— Psiakrew! — zaszczękał zębami Jaskier. - Kto? Bandziory Pratta?
— Nieważne, kto. Dalej, gnaj co koń wyskoczy do Kerack. Schroń się u kuzyna. Z samego rana idź z czekiem do banku. Potem spotkamy się «Pod Krabem i Beloną».
— A ty?
— O mnie się nie martw.
— Geralt…
— Nie gadaj, tylko ostrogę koniowi. Jazda, leć!
Jaskier usłuchał, pochylił się w kulbace i zmusił konia do galopu. Geralt zawrócił, czekał spokojnie.
Z mroku wyłonili się jeźdźcy. Sześciu jeźdźców.
— Wiedźmin Geralt?
— Jam jest.
— Pojedziesz z nami — zachrypiał najbliższy. - Tylko bez głupstw, dobrze?
— Puść wodze, bo cię skrzywdzę.
— Bez głupstw! — Jeździec cofnął rękę. - I bez gwałtu. Myśmy są legalni i za porządkiem. Nie żadne rzezimieszki. My z książęcego rozkazu.
— Jakiego księcia?
— Dowiesz się. Jedź za nami.
Pojechali. Książę, przypomniał sobie Geralt, jakiś książę gościł w Rawelinie, incognito, jak twierdził Pratt. Sprawy nie miały się najlepiej. Kontakty z książętami rzadko bywały przyjemne. I prawie nigdy nie kończyły się dobrze.