Выбрать главу

Nie ujechali daleko. Tylko do pachnącej dymem i błyskającej światełkami okien karczmy na rozstaju. Weszli do izby karczemnej, prawie pustej, jeśli nie liczyć kilku kupców przy spóźnionej wieczerzy. Wejścia do alkierza strzegło dwóch zbrojnych w błękitnych płaszczach, identycznych w barwie i kroju jak te noszone przez eskortę Geralta. Weszli do środka.

— Wasza książęca łaskawość…

— Wyjść. A ty siadaj, wiedźminie.

Siedzący za stołem mężczyzna nosił płaszcz podobny jak jego wojsko, lecz bogaciej haftowany. Twarz osłaniał kapturem. Nie musiał. Kaganek na stole oświetlał tylko Geralta, zagadkowy książę krył się w cieniu.

— Widziałem cię na arenie u Pratta — powiedział. - Imponujący zaiste był pokaz. Ten wyskok i cios z góry, wzmocniony całym ciężarem ciała… Żelazo, choć przecie byle jaki pręt, przeszło przez czerep smoka jak przez masło. Myślę, że gdyby to była, dajmy na to, bojowa rohatyna albo spisa, to i przez kolczugę by przeszła, może nawet przez blachę… Jak myślisz?

— Noc już późna. Nijak myśleć, gdy sen morzy. Mężczyzna z cienia parsknął.

— Nie mitrężmy tedy. I przejdźmy do sprawy. Jesteś mi potrzebny. Ty, wiedźmin. Do wiedźmińskiej roboty. A tak się jakoś dziwnie składa, że ja tobie potrzebny jestem również. Może nawet bardziej.

— Jestem królewicz Xander, książę Kerack. Pragnę, i to przemożnie, być Xanderem Pierwszym, królem Kerack. W tej chwili, ku memu żalowi i ku szkodzie kraju, królem Kerack jest mój ojciec, Belohun. Staruch wciąż w pełni sił, może królować, tfu, na psa urok, jeszcze ze dwadzieścia lat. Nie mam czasu ani chęci czekać tak długo. Ba! Choćbym i czekał, nie jestem nawet pewien sukcesji, zgred może w każdej chwili wyznaczyć innego następcę tronu, ma obfitą kolekcję potomków. I właśnie zabiera się za płodzenie kolejnego, na święto Lammas zaplanował królewskie gody, z pompą i przepychem, na który tego kraju nie stać. On, skąpiec, który za potrzebą chodzi do parku, żeby oszczędzać emalię na nocniku, wydaje na weselną ucztę górę złota. Rujnując skarbiec. Będę lepszym królem. Sęk w tym, że chcę być nim zaraz. Tak prędko, jak tylko się da. I do tego ty mi jesteś potrzebny.

— Wśród usług, które świadczę, nie ma dokonywania przewrotów pałacowych. Ani królobójstwa. A to właśnie zapewne książę raczył mieć na myśli.

— Chcę być królem. Abym mógł nim zostać, mój ojciec musi przestać nim być. A moi bracia muszą być z sukcesji wyeliminowani.

— Królobójstwo plus bratobójstwo. Nie, mości książę. Muszę odmówić. Żałuję.

— Nieprawda — warknął z cienia królewicz. - Nie żałujesz. Jeszcze nie. Ale pożałujesz, obiecuję.

— Książę raczy przyjąć do wiadomości, że straszenie mnie śmiercią mija się z celem.

— Kto tu mówi o śmierci? Jestem królewiczem i księciem, nie mordercą. Ja mówię o wyborze. Albo moja łaska, albo niełaska. Zrobisz to, czego zażądam, a będziesz cieszył się moją łaską. A jest ci ona, uwierz, właśnie nader potrzebna. Teraz, gdy czeka cię proces i wyrok za finansowy przekręt. Kilka najbliższych lat spędzisz, zapowiada się, przy wiośle na galerze. Tyś, zdaje się, myślał, żeś się już wywinął? Że twoja sprawa już jest umorzona, że wiedźma Neyd, która dla kaprysu pozwala ci się chędożyć, odwoła oskarżenie i po krzyku? Jesteś w błędzie. Albert Smulka, żupan z Ansegis, złożył zeznanie. To zeznanie cię pogrąża.

— To zeznanie jest fałszywe.

— Trudno będzie tego dowieść.

— Dowieść trzeba winy. Nie niewinności.

— Dobry żart. Naprawdę śmieszny. Ale nie śmiałbym się, będąc w twojej skórze. Spójrz na to. To — królewicz rzucił na stół plik papierów — są dokumenty. Poświadczone zeznania, relacje świadków. Miejscowość Cizmar, wynajęty wiedźmin, zabita leukrota. Na fakturze siedemdziesiąt koron, w rzeczywistości wypłacono pięćdziesiąt pięć, górka po połowie podzielona z miejscowym urzędasem. Osada Sotonin, pająk olbrzym. Zabity, według rachunku, za dziewięćdziesiąt, faktycznie, zgodnie z zeznaniem wójta, za sześćdziesiąt pięć. W Tiberghien zabita harpia, fakturowano sto koron, w rzeczywistości wypłacono siedemdziesiąt. I twoje wcześniejsze wyczyny i przekręty: wampir z zamku Petrelsteyn, którego w ogóle nie było, a kosztował burgrabiego okrąglutki tysiąc orenów. Wilkołak z Guaamez, za sto koron jakoby odczarowany i magicznie odwilkołaczony, sprawa bardzo podejrzana, bo to coś za tanio za takie odczarowanie. Echinops, czy raczej coś, co przyniosłeś do wójta w Martindelcampo i nazwałeś echinopsem. Ghule z cmentarza pod miejscowością Zgraggen, które kosztowały gminę koron osiemdziesiąt, choć nikt nie widział trupów, bo zostały pożarte przez, ha-ha, inne ghule. Co ty na to, wiedźminie? To są dowody.

— Książę raczy się mylić — zaprzeczył spokojnie Geralt. - To nie są dowody. To są sfabrykowane oszczerstwa, do tego sfabrykowane nieudolnie. Nigdy nie byłem wynajmowany w Tiberghien. O osadzie Sotonin nawet nie słyszałem. Wszelkie rachunki stamtąd są więc jawnymi falsyfikatami, dowieść tego nie będzie trudno. A zabite przeze mnie ghule ze Zgraggen zostały, i owszem, pożarte przez, ha-ha, inne ghule, bo takie, nie inne, są ha-ha, ghuli obyczaje. A pochowani na tamtejszym cmentarzu nieboszczycy od tamtej pory nie niepokojeni w proch się obracają bo niedobitki ghuli się stamtąd wyniosły. Reszty zawartych w tych papierach bredni nawet komentować mi się nie chce.

— Na podstawie tych papierów — królewicz położył dłoń na dokumentach — wytoczy ci się proces. Ów będzie trwał długo. Czy dowody okażą się prawdziwe? Kto wiedzieć może? Jaki w końcu zapadnie wyrok? A kogo to obchodzi? To bez znaczenia. Ważny jest smród, który się rozejdzie. A który wlókł się będzie za tobą do końca twych dni.

— Niektórzy ludzie — podjął — brzydzili się tobą ale tolerowali z musu, jako mniejsze zło, jako zabójcę zagrażających im potworów. Niektórzy nie znosili cię jako mutanta, czuli odrazę i abominację jako do nieludzkiego tworu. Inni bali się ciebie panicznie i nienawidzili za swój własny strach. Wszystko to pójdzie w zapomnienie. Rozgłos sprawnego mordercy i reputacja złego czarownika ulecą jak puch z wiatrem, zapomniane zostaną odraza i lęk. Zapamiętają cię wyłącznie jako pazernego złodzieja i wydrwigrosza. Ten, kto wczoraj bał się ciebie i twoich zaklęć, kto odwracał wzrok, kto na twój widok spluwał lub sięgał po amulety, jutro zarechocze, szturchnie kompana łokciem. Popatrz, idzie wiedźmin Geralt, ten nędzny szalbierz i krętacz! Jeśli nie podejmiesz się zadania, które ci zlecę, zniszczę cię, wiedźminie. Zrujnuję ci reputację. Chyba że mi usłużysz. Decyduj. Tak czy nie?

— Nie.

— Niech ci się nie zdaje, że w czymkolwiek pomogą ci koneksje, Ferrant de Lettenhove albo ruda kochanka czarownica. Instygator nie narazi własnej kariery, a wiedźmie Kapituła zabroni angażowania się w sprawę kryminalną. Nikt ci nie pomoże, gdy sądowa machina wkręci cię w tryby. Rozkazałem, byś decydował. Tak czy nie?

— Nie. Ostateczne nie, mości książę. Ten ukryty w alkierzyku może już wyjść. Królewicz, ku zdziwieniu Geralta, parsknął śmiechem. I uderzył dłonią w stół.

Skrzypnęły drzwiczki, z przyległego alkierzyka wyłoniła się postać. Znajoma mimo mroku.

— Wygrałeś zakład, Ferrant — powiedział książę. - Po wygraną zgłoś się jutro do mego sekretarza.

— Dziękuję waszej książęcej łaskawości — odrzekł z lekkim ukłonem Ferrant de Lettenhove, instygator królewski — lecz zakład traktowałem wyłącznie w kategoriach symbolicznych. By podkreślić, jak dalece pewny jestem swoich racji. Nie chodziło mi bynajmniej o pieniądze…