Położył na stole owalną płytkę o rozmiarach dziecięcej dłoni. Z wytłoczonymi znakami.
— RISS PSREP Mk IV/002 025 — odczytał głośno Axel Raby. I przekazał płytkę Sandovalowi.
— Mutacja, wytworzona tu, u nas, na Rissbergu — ocenił cierpko Sandoval. - W sekcji pseudogadów. Jaszczur strażniczy. Model czwarty, seria druga, egzemplarz dwudziesty piąty. Przestarzały, od dawna produkujemy ulepszone. Co tu jeszcze jest do wyjaśniania?
— Mówi, że zabił wigilozaura — skrzywił się Stucco Zangenis. - Nie o wyjaśnienia więc chodzi, lecz o pretensje. Reklamacje, wiedźminie, przyjmujemy i rozpatrujemy tylko od legalnych nabywców, wyłącznie na podstawie dowodu zakupu. Wyłącznie na podstawie dowodu zakupu serwisujemy i usuwamy usterki…
— Gwarancja na ten model dawno wygasła — dorzucił Myles Trethevey. - Żadna nie obejmuje zaś usterek powstałych w wyniku niewłaściwego lub niezgodnego z instrukcją obsługi użytkowania wytworu. Jeśli wytworem posługiwano się niewłaściwie, Rissberg nie ponosi odpowiedzialności. Żadnej odpowiedzialności.
— A za to — Geralt wyjął z kieszeni i rzucił na stół drugą płytkę — ponosicie odpowiedzialność?
Druga płytka była podobnego kształtu i rozmiaru, co poprzednia, ale pociemniała i zaśniedziała. W wytłoczenia wrósł i wpiekł się brud. Ale znaki wciąż były czytelne:
IDR UL Ex IX 0012 BETA
Zapadło długie milczenie.
— Idarran z Ulivo — powiedział wreszcie Pinety, zaskakująco cicho i zaskakująco niepewnie. - Uczeń Alzura. Nie sądziłem…
— Skąd to masz, wiedźminie? — Axel Raby przechylił się przez stół. - W jaki sposób to zdobyłeś?
— Pytasz, jakbyś nie wiedział — odparł Geralt. - Wydłubałem ze skorupy stwora, którego zabiłem. A który wcześniej zamordował co najmniej dwadzieścioro ludzi w okolicy. Co najmniej, bo myślę, że dużo więcej. Myślę, że mordował od lat.
— Idarran… — mruknął Tarvix Sandoval. - A przed nim Malaspina i Alzur…
— Ale to nie my — powiedział Zangenis. - Nie my. Nie Rissberg.
— Dziewiąty model eksperymentalny — dodała w zamyśleniu Biruta Icarti. - Wersja beta. Dwunasty…
— Dwunasty egzemplarz — podchwycił Geralt, nie bez złośliwości. - A ile takich było łącznie? Ile ich wytworzono? Odpowiedzi na pytanie o odpowiedzialność nie uzyskam, to jasne, bo to nie wy, nie Rissberg, wy jesteście czyści i chcecie, bym w to uwierzył. Ale zdradźcie choć, bo z pewnością wiecie, ile jeszcze takich krąży po lasach i morduje ludzi. Ile trzeba będzie takich odnaleźć. I zarąbać. Chciałem rzec: wyeliminować.
— Co to jest, co to jest? — ożywił się nagle Ortolan. - Co tam macie? Pokażcie! Ach… Sorel Degerlund nachylił się do ucha starca, długo szeptał. Myles Trethevey, demonstrując płytkę, szeptał z drugiej strony. Ortolan szarpał brodę.
— Zabił? - krzyknął nagle cienko. - Wiedźmin? Unicestwił genialne dzieło Idarrana? Zabił? Zniszczył bezmyślnie?
Wiedźmin nie wytrzymał. Parsknął. Szacunek dla wieku podeszłego i siwizny nagle całkiem go opuścił. Parsknął ponownie. A potem zaśmiał się. Szczerze i niepowstrzymanie.
Zamarłe twarze siedzących za stołem czarodziejów, miast pohamować, wprawiły go w jeszcze większą wesołość. Do diabła, pomyślał, nie pamiętam, kiedy ostatnio śmiałem się równie szczerze. Chyba w Kaer Morhen, przypomniał sobie, tak, w Kaer Morhen. Kiedy pod Vesemirem załamała się spróchniała deska w wychodku.
— Jeszcze śmieje się, smarkacz! — wykrzyknął Ortolan. - Rży niby osieł! Chłystku nierozumny! Pomyśleć, żem w obronę cię brał, gdy inni szkalowali! Co z tego, mówiłem, że on w małej Yennefer rozamorował się? I że mała Yennefer kocha jego? Serce nie sługa, mówiłem, dajcież im obojgu pokój!
Geralt przestał się śmiać.
— A ty cóżeś zrobił, najgłupszy z siepaczy? — rozwrzeszczał się na dobre starzec. — Coś uczynił? Czy pojmujesz, jakieś ty arcydzieło, jakiś ty cud genetyki zrujnował? Nie, nie, tego tobie, profanowi, nie pojąć rozumem twym miałkim! Nie pojąć ci idei ludzi genialnych! Takich jak Idarran właśnie, i jak Alzur, nauczyciel jego, którzy geniuszem i talentem ekstraordynaryjnym byli udarowani! Którzy dzieła wielkie inwentowali i tworzyli, dobru ludzkości służyć mające, i nie zysk, nie mamonę niegodziwą mając na względzie, nie plezyry ni zabawy, lecz postęp i dobro ogółu! Ale cóż ty z tych rzeczy apprehendujesz? Nic nie apprehendujesz, nic, nic, ni krztyny!
— A toć jeszcze powiem — zasapał Ortolan — żeś ty ojców własnych dzieło mordem nieroztropnym zhańbił. Bo to Cosimo Malaspina, a po nim uczeń jego Alzur, Alzur właśnie, wiedźminów stworzyli. Oni to mutację zinwentowali, dzięki której tobie podobnych wykreowano. Dzięki której istniejesz, dzięki której po świecie chodzisz, niewdzięczniku. Estymować by ci Alzura, jego następców i ich dzieła, nie zaś niszczyć! Oj… Oj…
Stary czarodziej zamilkł nagle, przewrócił oczami i zastękał ciężko.
— Muszę na stolec — oznajmił jękliwie. - Muszę na stolec prędko! Sorel! Miły chłopcze! Degerlund i Trethevey zerwali się z miejsc, pomogli starcowi wstać i wywiedli go z komnaty.
Po krótkiej chwili wstała Biruta Icarti. Obrzuciła wiedźmina wiele mówiącym spojrzeniem, po czym wyszła bez słowa. Za nią nie patrząc na Geralta w ogóle, podążyli Sandoval i Zangenis. Axel Raby wstał, skrzyżował ręce na piersi. Patrzył na Geralta długo. Długo i raczej niemile.
— Błędem było zapraszanie cię — powiedział wreszcie. - Wiedziałem o tym. Łudziłem się jednak, że zdobędziesz się choć na pozory okrzesania.
— Błędem było przyjmowanie waszego zaproszenia — odrzekł zimno Geralt. - Też o tym wiedziałem. Ale łudziłem się, że otrzymam odpowiedź na moje pytania. Ile jeszcze ponumerowanych arcydzieł jest na swobodzie? Ile jeszcze takich majstersztyków wytworzyli Malaspina, Alzur i Idarran? Ile ich wytworzył czcigodny Ortolan? Ile jeszcze noszących wasze plakietki potworów będę musiał zabić? Ja, wiedźmin, prezerwatywa i antidotum? Nie dostałem odpowiedzi i dobrze apprehenduję, dlaczego. Względem zaś okrzesania: wal się, Esparza.
Wychodząc, Raby trzasnął drzwiami. Aż tynk posypał się ze sztukaterii.
— Dobrego wrażenia — ocenił wiedźmin — jak mi się zdaje, nie wywarłem. Ale i nie oczekiwałem, że wywrę, toteż i rozczarowania nie ma. Ale to chyba nie wszystko, co? Tyle zachodu, by mnie tu ściągnąć… I to by miało być na tyle? Cóż, jeśli tak… Znajdzie się na waszym podgrodziu jakiś lokal z wyszynkiem? Mogę już sobie pójść?
— Nie — odrzekł Harlan Tzara. - Nie możesz sobie pójść.
— Bo to bynajmniej nie na tyle — potwierdził Pinety.
Komnata, do której go wprowadzono, nie była typowym pomieszczeniem, w jakim czarodzieje zwykli przyjmować interesantów. Zazwyczaj — Geralt zdążył zapoznać się z tym obyczajem — magowie udzielali audiencji w salach o wystroju bardzo formalnym, często surowym i przygnębiającym. Raczej nie do pomyślenia było, by czarodziej przyjął kogoś w pokoju prywatnym, osobistym, mogącym dostarczyć informacji o charakterze, gustach i upodobaniach magika — zwłaszcza zaś o rodzaju i specyfice uprawianej przez magika magii.
Tym razem było zupełnie inaczej. Ściany komnaty zdobiły liczne grafiki i akwarele, wszystkie co do jednej o erotycznym lub wręcz pornograficznym charakterze. Na półeczkach pyszniły się modele żaglowców, cieszące oko precyzją detali. Maleńkie stateczki w butelkach dumnie wydymały miniaturowe żagle. Liczne gabloty i gablotki pełne były figurek żołnierzyków, konnicy i piechoty, w przeróżnych formacjach. Na wprost wejścia, też oszklony, wisiał spreparowany pstrąg potokowy. Sporych, jak na pstrąga, rozmiarów.