Czerń, cisza, bezkształt, bezczas. Zimno. I nagle rozbłysk i wstrząs, łomot kopyt o twardy grunt.
Zbrodni, o które czarodzieje podejrzewali energumena, nosiciela demona, dokonano w okolicy Rissbergu, na bezludnych terenach zwanych Pogórzem Tukajskim, porośniętym pradawną puszczą paśmie wzgórz oddzielających Temerię od Brugge. Nazwę pasmo zawdzięczało, jak chcieli jedni, legendarnemu bohaterowi o imieniu Tukaj, albo, jak twierdzili drudzy, czemuś całkiem innemu. Ponieważ w rejonie innych wzgórz nie było, utarło się mówić po prostu Pogórze i taka też skrócona nazwa figurowała na wielu mapach.
Pogórze rozciągało się pasem długim na jakieś sto, szerokim zaś na dwadzieścia do trzydziestu mil. Zwłaszcza w części zachodniej objęte było intensywnym użytkowaniem i produkcją leśną. Dokonywano szeroko zakrojonego wyrębu, rozwijały się przemysły i rzemiosła z wyrębem i lasem związane. Na pustkowiu powstały osady, kolonie, sadyby i obozy ludzi leśnym rzemiosłem się trudniących, stałe lub prowizoryczne, zagospodarowane jako tako lub byle jak, większe, średnie, mniejsze lub całkiem maluśkie. Obecnie, jak szacowali czarodzieje, na całym Pogórzu istniało około pół setki takich osad.
W trzech z nich doszło do masakr, z których nikt nie uszedł żywy.
Suche Skały, kompleks otoczonych gęstymi lasami niskich wzgórków wapiennych, był najdalej na zachód wysuniętym skrajem Pogórza, zachodnią rubieżą rejonu patrolowania. Geralt był tu już, poznał teren. Na zrębie pod lasem zbudowano wapiennik, wielki piec służący do wypalania skał. Finalnym produktem takiego wypalania było wapno palone. Pinety, gdy byli tu razem, wyjaśniał, do czego służy owo wapno, ale Geralt słuchał nieuważnie i zdążył zapomnieć. Wapno — jakiekolwiek — leżało dość daleko poza sferą jego zainteresowań. Ale przy piecu powstała kolonia ludzi, dla których rzeczone wapno było podstawą egzystencji. Powierzono mu ochronę tych ludzi. I tylko to było ważne.
Wypalacze rozpoznali go, jeden pomachał mu kapeluszem. Odwzajemnił pozdrowienie. Robię swoje, pomyślał. Robię to, co powinienem. To, za co mi płacą.
Skierował Płotkę ku lasowi. Miał przed sobą jakieś pół godziny jazdy leśną drogą. Około mili dzieliło go od następnej osady. Zwanej Płochaczową Rębnią.
W ciągu dnia wiedźmin przebywał dystans od siedmiu do dziesięciu mil — w zależności od okolicy oznaczało to odwiedzenie kilku do kilkunastu nawet sadyb i dotarcie w umówione miejsce, z którego przed zachodem słońca któryś z czarodziejów teleportował go z powrotem na zamek. Nazajutrz schemat się powtarzał, acz patrolowany był inny rejon Pogórza. Geralt wybierał rejony losowo, wystrzegając się rutyny i schematu, który mógł łatwo być rozszyfrowany. Pomimo tego zadanie okazało się dość monotonne. Wiedźminowi jednak monotonia nie wadziła, przywykł do niej w swym fachu, w większości przypadków tylko cierpliwość, wytrwałość i konsekwencja gwarantowały udane łowy na potwora. Jak do tej pory zresztą — nie było to bez znaczenia — nikt nigdy nie miał chęci płacić za jego cierpliwość, wytrwałość i konsekwencję równie hojnie, co czarodzieje z Rissbergu. Nie można więc było narzekać, trzeba było robić swoje.
Nawet niezbyt wierząc w sukces przedsięwzięcia.
— Zaraz po przybyciu na Rissberg — zwrócił uwagę czarodziejom — zaprezentowaliście mnie Ortolanowi i wszystkim wyższym rangą magikom. Nawet zakładając, że winnego goecji i masakr wśród tych wyższych rangą nie było, wieść o wiedźminie na zamku musiała się rozejść. Wasz winowajca, o ile istnieje, w mig pojmie, w czym rzecz, utai się więc, zaniecha działalności. Całkiem. Albo zaczeka, aż odjadę, i wtedy ją wznowi.
— Zainscenizujemy twój odjazd — odrzekł Pinety. - Twój dalszy pobyt na zamku będzie sekretem. Bez obaw, istnieje magia gwarantująca sekretność tego, co sekretem ma pozostać. Potrafimy, wierz nam, posłużyć się taką magią.
— Codzienne patrolowanie ma zatem, waszym zdaniem, sens?
— Ma zatem. Rób swoje, wiedźminie. Resztą się nie turbuj.
Geralt solennie obiecał sobie nie turbować się. Wątpliwości jednak miał. I nie do końca wierzył czarodziejom. Miał swoje podejrzenia.
Ale nie zamierzał ich ujawniać.
Na Płochaczowej Rębni raźno stukały siekiery i jazgotały piły, pachniało świeżym drewnem i żywicą. Zapamiętałym trzebieniem lasu zajmował się tu drwal Płochacz z liczną rodziną. Starsi członkowie rodziny rąbali i piłowali, młodsi okrzesywali zwalone pnie z gałęzi, najmłodsi nosili chrust. Płochacz zobaczył Geralta, wbił siekierę w pień, otarł czoło.
— Witajcie. - Wiedźmin podjechał bliżej. - Co u was? Wszystko w porządku? Płochacz patrzył na niego długo i ponuro.
- Źle jest — powiedział wreszcie.
— Bo?
Płochacz milczał długo.
— Piłę ukradli — warknął wreszcie. - Ukradli piłę! To jak to jest, hę? Czego wy po zrębach jeździcie, panie, co? A Torquil ze swoimi czego po lasach kluczy, hę? Niby stróżujecie, hę? A piły kradną!
— Zajmę się tym — zełgał gładko Geralt. - Zajmę się tą sprawą. Bywajcie. Płochacz splunął.
Na następnej Rębni, tym razem Dudkowej, wszystko było w porządku, nikt Dudkowi nie zagrażał i chyba niczego nie ukradł. Geralt nawet nie wstrzymał Płotki. Zmierzał do kolejnej osady. Zwanej Warzelnią.
Przemieszczanie się pomiędzy osadami ułatwiały leśne drogi, rozryte kołami wozów. Geralt natykał się na zaprzęgi często, zarówno wyładowane leśną produkcją jak i puste, po ładunek dopiero jadące. Spotykało się też grupy wędrowców pieszych, ruch był zaskakująco duży. Nawet w głębi puszczy rzadko bywało całkiem bezludnie. Ponad paprocie, niczym grzbiet narwala z fal morskich, wyłaniał się niekiedy zad baby, zbierającej na czworakach jagody czy inne runo leśne. Pomiędzy drzewami snuło się czasem sztywnym chodem coś, co z postawy i oblicza przypominało zombi, w rzeczywistości było jednak szukającym grzybów dziadygą. Niekiedy coś łamało chrust wśród opętańczego wrzasku — były to dzieci, pociechy drwali i węglarzy, uzbrojone w łuki z patyków i sznurków. Zadziwiało, ile szkód za pomocą tak prymitywnego sprzętu pociechy zdolne były wyrządzić w przyrodzie. Przerażała myśl, że kiedyś pociechy podrosną i sięgną po sprzęt profesjonalny.
Osada Warzelnia, w której również panował spokój, nic nie zakłócało pracy i nie zagrażało pracującym, nazwę swą — jakże oryginalnie — brała od warzonego tu potażu, środka cenionego w przemyśle szklarskim i mydlarskim. Potaż, jak wyjaśnili Geraltowi czarodzieje, otrzymywano z popiołu węgla drzewnego, który w okolicy wypalano. Geralt odwiedzał już — i zamierzał odwiedzić dzisiaj — okoliczne osady węglarzy. Najbliższa nosiła nazwę Dębowiec, a droga do niej faktycznie wiodła obok potężnego skupiska ogromnych kilkusetletnich dębów. Nawet w południe, nawet przy pełnym słońcu i bezchmurnym niebie pod dębami zawsze leżał mroczny cień.
To przy dębach właśnie, niecały tydzień temu, Geralt po raz pierwszy napotkał konstabla Torquila i jego oddział.
Gdy cwałem wypadli zza dębów i obskoczyli go ze wszystkich stron, w zielonych maskujących strojach, z długimi łukami na plecach, Geralt zrazu wziął ich za Leśniczych, członków osławionej ochotniczej paramilitarnej formacji, sami siebie zwących Strażnikami Puszczy, a zajmujących się polowaniem na nieludzi, zwłaszcza elfy i driady, i mordowaniem ich na wyszukane sposoby. Bywało, że podróżujących lasami Leśniczy oskarżali o sprzyjanie nieludziom lub handlowanie z nimi, za jedno i drugie groził z ich strony lincz, a udowodnić niewinność było trudno. Spotkanie przy dębach zapowiadało się więc na drastycznie gwałtowne — Geralt odetchnął tedy z ulgą gdy zieloni jeźdźcy okazali się wykonującymi swe obowiązki stróżami prawa. Dowodzący, smagły typ o przenikliwym spojrzeniu, opowiedziawszy się jako konstabl w służbach bajlifa z Gors Velen, obcesowo i opryskliwie zażądał od Geralta wyjawienia tożsamości, a gdy ją poznał, zażyczył sobie zobaczyć wiedźmiński znak. Medalion z zębatym wilkiem nie dość, że uznany został za dowód satysfakcjonujący, to wzbudził wyraźny podziw stróża prawa. Estyma, jak się wydawało, objęła też samego Geralta. Konstabl zsiadł z konia, poprosił wiedźmina o to samo i zaprosił na chwilę rozmowy.