— Jestem Frans Torquil. - Konstabl odrzucił pozory opryskliwego służbisty, pokazał się człekiem spokojnym i konkretnym. - Ty zaś jesteś wiedźmin Geralt z Rivii. Ten sam Geralt z Rivii, który miesiąc temu w Ansegis zbawił od śmierci kobietę i dziecko, potwora ludojada ubiwszy.
Geralt zacisnął wargi. Szczęśliwie zapomniał już o Ansegis, o potworze z blaszką i o człowieku, który zginął z jego winy. Gryzł się tym długo, zdołał wreszcie przekonać samego siebie, że zrobił tyle, ile było można, że dwoje uratował, a potwór nie zabije już nikogo. Teraz wszystko wróciło.
Frans Torquil chyba nie zauważył chmury, którą po jego słowach zaszło czoło wiedźmina. A jeśli zauważył, to się nie przejął.
— Wychodzi, wiedźminie — podjął — że my obaj z tych samych powodów po tych komyszach jeździmy. Złe rzeczy się zaczęły od wiosny dziać na Tukajskim Pogórzu, do bardzo nieładnych doszło tu zdarzeń. I czas temu koniec położyć. Po rzezi w Kabłąkach radziłem czarownikom z Rissbergu, by wiedźmina wynajęli. Posłuchali, jak widać, choć przecie słuchać nie lubią.
Konstabl zdjął kapelusz i otrzepał go z igiełek i nasionek. Nakrycie głowy nosił identycznego fasonu co Jaskier, tyle że z filcu gorszej jakości. I miast piórem egreta udekorowane sterówką bażanta łownego.
— Szmat czasu już prawa i porządku na Pogórzu pilnuję — podjął, patrząc Geraltowi w oczy. - Nie chwaląc się, niejednego złoczyńcę pojmałem, niejednym suchą gałąź przyozdobiłem. Ale to, co się tu ostatnio wyrabia… Na to potrzeba tu dodatkowo kogoś takiego jak ty. Kogoś, kto się w czarach wyznaje i na monstrach się zna, kto się potwora ni upiora ani smoka nie zlęknie. I dobrze, będziemy wespół stróżować i ludzi ochraniać. Ja za moją marną pensję, ty za pieniądze czarowników. Wieleż to, ciekawym, płacą ci za tę robotę?
Pięćset novigradzkich koron, przelanych na konto bankowe awansem, nie miał zamiaru zdradzać Geralt. Za tyle kupili moją usługę i mój czas czarodzieje z Rissbergu. Piętnaście dni mojego czasu. A po upływie piętnastu dni, niezależnie od tego, co się wydarzy, przelew na drugie tyle. Hojnie. Więcej niż satysfakcjonująco.
— Ano, pewnie płacą niemało. - Frans Torquil szybko pojął, że odpowiedzi się nie doczeka. - Stać ich na to. A tobie tyle powiem: żadne pieniądze tu za duże nie są. Bo to paskudna sprawa jest, wiedźminie. Paskudna, ciemna i nienaturalna. Zło, które tu szalało, z Rissbergu przyszło, głowę dam. Jak nic czarownicy pokiełbasili coś w tej ich magii. Bo ta ich magia jest jak worek żmij: choćby nie wiem, jak mocno zawiązany, zawsze w końcu coś jadowitego wylezie.
Konstabl łypnął na Geralta, wystarczyło mu tego łypnięcia, by pojąć, że wiedźmin nie zdradzi mu niczego, żadnych szczegółów umowy z czarodziejami.
— Zapoznali cię z detalami? Opowiedzieli, co zaszło w Cisach, Kabłąkach i Rogowiźnie?
— Poniekąd.
— Poniekąd — powtórzył Torquil. - Trzy dni po Belleteyn, osada Cisy, ubitych dziewięciu drwali. Połowa maja, sadyba pilarzy w Kabłąkach, ubitych dwanaścioro. Początek czerwca, Rogowizna, kolonia kurzaków. Ofiar piętnaścioro. Taki jest poniekąd stan na dzisiejszy dzień, wiedźminie. Bo to nie koniec. Głowę stawię, że nie koniec.
Cisy, Kabłąki, Rogowizna. Trzy masowe zbrodnie. A zatem nie wypadek przy pracy, nie demon, który wyrwał się i uciekł, nad którym goeta partacz nie zdołał zapanować. To premedytacja, działanie zaplanowane. Ktoś trzykrotnie uwięził demona w nosicielu i trzy razy wysłał go mordować.
— Ja już wiele widziałem. - Mięśnie na szczękach konstabla zagrały silnie. - Niejedno pobojowisko, nie jednego trupa i nie dwa. Napady, grabieże, naloty bandyckie, krwawe zemsty rodowe i zajazdy, nawet jedno wesele, z którego sześciu nieboszczyków wynieśli, pana młodego wliczając. Ale żeby ścięgna siec, by potem okulawionych zarzynać? Żeby skalpować? Gardła zębami przegryzać? Żywcem rozszarpywać, z brzuchów kiszki wywlekać? A na koniec z głów urżniętych piramidki ustawiać? Z czym tu, pytam, do czynienia mieć przyszło? Tego ci czarownicy nie rzekli? Nie wyjaśnili, do czego im wiedźmin?
Do czego potrzebny jest wiedźmin czarodziejom z Rissbergu? Tak bardzo, że do współpracy trzeba było zmusić go szantażem? Z każdym demonem i z każdym nosicielem czarodzieje mogliby wszak gracko poradzić sobie sami, i to bez specjalnego trudu. Fulmen sphaericus, Sagitta aurea, dwa pierwsze z brzegu czary wśród wielu, którymi można by potraktować energumena z odległości stu kroków i wątpliwe jest, by przeżył potraktowanie. Ale nie, czarodzieje wolą wiedźmina. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta: energumenem stał się czarodziej, konfrater, kolega. Któryś z kolegów po fachu wywołuje demony, pozwala im wejść w siebie i leci mordować. Zrobił to już trzykrotnie. Ale czarodziejom nijak palnąć kolegę piorunem kulistym czy przedziurawić złotym grotem. Na kolegę potrzebny jest wiedźmin.
Nie mógł ani nie chciał powiedzieć tego Torquilowi. Nie mógł i nie chciał mówić mu tego, co powiedział czarodziejom na Rissbergu. A na co oni zareagowali lekceważeniem. Słusznie należnym banałowi.
— Wciąż to robicie. Wciąż bawicie się tą jak ją nazywacie, goecją. Wywołujecie te istoty, wyciągacie z ich płaszczyzn, zza zamkniętych drzwi. Z tą samą nieodmiennie śpiewką: będziemy je kontrolować, opanujemy, zmusimy do posłuszeństwa, zaprzęgniemy do pracy. Z tym samym nieodmiennie usprawiedliwieniem: poznamy ich sekrety, zmusimy do wyjawienia tajemnic i arkanów, dzięki czemu zwielokrotnimy siłę własnej magii, będziemy leczyć i uzdrawiać, wyeliminujemy choroby i klęski żywiołowe, uczynimy świat lepszym, a człowieka szczęśliwszym. I nieodmiennie okazuje się, że to kłamstwo, że idzie wam wyłącznie o własną moc i władzę.
Tzara, widać to było, rwał się do riposty, ale Pinety powstrzymał go.
— Względem zaś istot zza zamkniętych drzwi — podjął Geralt — tych, które dla wygody nazywamy demonami, to z pewnością wiecie to samo, co my, wiedźmini. Co stwierdziliśmy już dawno temu, co zapisano w wiedźmińskich protokołach i kronikach. Demony nigdy, przenigdy nie zdradzą wam żadnych sekretów ani arkanów. Nigdy nie dadzą się zaprząc do pracy. One dają się wywoływać i sprowadzać do naszego świata tylko w jednym celu: chcą mordować. Bo to lubią. I wy o tym wiecie. Ale im to umożliwiacie.
— Od teorii — rzekł Pinety po bardzo długiej chwili milczenia — przejdźmy może do praktyki. Myślę, że w wiedźmińskich protokołach i kronikach też zapisano co nieco o takowej. A oczekujemy od ciebie, wiedźminie, nie traktatów moralnych bynajmniej, ale właśnie praktycznych raczej rozwiązań.
— Rad byłem poznać. - Frans Torquil podał Geraltowi dłoń. - A ninie do roboty, w objazd. Stróżować, ludzi ochraniać. Od tego jesteśmy.