Bliżej środka polany i obłożonego kamieniami paleniska leżały dwa kolejne trupy — mężczyzny i kobiety. Mężczyzna miał rozerwane gardło, rozszarpane tak, że widoczne były kręgi szyjne. Kobieta górną częścią ciała leżała w ognisku, w popiele, oblepiona kaszą z przewróconego kociołka.
Nieco dalej, przy sągu drewna, leżało dziecko, chłopczyk, może pięcioletni. Był rozdarty na połowy.
Ktoś — a raczej coś — chwyciło go za obie nóżki i rozdarło.
Dostrzegł następnego trupa, ten miał rozpruty brzuch i wywleczone jelita. Na pełną długość, czyli jakiś sążeń jelita grubego plus z górą trzy cienkiego. Jelita prostą połyskliwą sino-różową linią ciągnęły się od trupa do szałasu z iglastych gałęzi, znikały w jego wnętrzu.
Wewnątrz, na prymitywnym barłogu, leżał na wznak szczupły mężczyzna. Od razu rzucało się w oczy, że zupełnie tu nie pasował. Bogate odzienie miał całe we krwi, kompletnie przesiąknięte. Ale wiedźmin nie zauważył, by tryskało, sikało lub ciekło z któregoś z podstawowych naczyń krwionośnych.
Poznał go mimo pokrytej schnącą krwią twarzy. Był to ów długowłosy, szczupły i nieco zniewieściały piękniś, Sorel Degerlund, przedstawiono mu go na audiencji u Ortolana. Wtedy też miał na sobie podobnie szamerowany płaszcz i haftowany dublet, jak inni czarodzieje, siedział wśród innych za stołem i tak jak inni patrzył na wiedźmina z kiepsko skrywaną niechęcią A teraz leżał, nieprzytomny, w węglarskim szałasie, cały we krwi, a napięstek prawej ręki okręcony miał ludzkim jelitem. Wywleczonym z jamy brzusznej trupa leżącego niecałe dziesięć kroków dalej.
Wiedźmin przełknął ślinę. Zarąbać go, pomyślał, póki nieprzytomny? Tego oczekują Pinety i Tzara? Zabić energumena? Wyeliminować goetę, zabawiającego się wywoływaniem demonów?
Z zamyślenia wyrwał go jęk. Sorel Degerlund, wyglądało, odzyskiwał przytomność. Poderwał głowę, zajęczał, znowu opadł na barłóg. Uniósł się, wodził wkoło błędnym wzrokiem. Zobaczył wiedźmina, otworzył usta. Spojrzał na swój zabryzgany krwią brzuch. Uniósł rękę. Zobaczył, co w niej trzyma. I zaczął krzyczeć.
Geralt patrzył na miecz, Jaskrowy nabytek ze złoconym jelcem. Popatrywał na cienką szyję czarodzieja. Na nabrzmiałą na niej żyłę.
Sorel Degerlund odlepił i zdarł jelito z ręki. Przestał krzyczeć, jęczał tylko, trząsł się. Wstał, najpierw na czworaki, potem na nogi. Wypadł z szałasu, rozejrzał się, zawrzeszczał i rzucił do ucieczki. Wiedźmin chwycił go za kołnierz, osadził w miejscu i powalił na kolana.
— Co… tu… — wybełkotał Degerlund, wciąż się trzęsąc. - Co się… Co się tu sta… Stało?
— Myślę, że wiesz, co. Czarodziej głośno przełknął ślinę.
— Jak się… Jak się tu znalazłem? Niczego… Niczego nie pamiętam… Niczego nie pamiętam! Niczego!
— W to raczej nie uwierzę.
— Inwokacja… — Degerlund chwycił się za twarz. - Inwokowałem… On się zjawił. W pentagramie, w kredowym kręgu… I wszedł. Wszedł we mnie.
— Chyba nie po raz pierwszy, co?
Degerlund zaszlochał. Nieco teatralnie, Geralt nie mógł oprzeć się takiemu wrażeniu. Żałował, że nie zaskoczył energumena, zanim demon go porzucił. Żal, zdawał sobie z tego sprawę, był mało racjonalny, świadom był, jak groźna mogła być konfrontacja z demonem, powinien być rad, że jej uniknął. Ale nie był rad. Bo przynajmniej wiedziałby wówczas, co robić.
Że też trafiło na mnie, pomyślał. Że też nie wpadł tu Frans Torquil ze swym oddziałem. Konstabl nie miałby oporów ani skrupułów. Ubabrany we krwi, zdybany z wnętrznościami ofiary w garści czarodziej z miejsca dostałby stryczek na szyję i zadyndał na pierwszym z brzegu konarze. Torquila nie powstrzymałyby wahania ani wątpliwości. Torquil nie zastanawiałby się, że zniewieściale i raczej chuderlawo prezentujący się czarodziej w żaden sposób nie byłby w stanie okrutnie rozprawić się z tyloma ludźmi, i to w czasie tak krótkim, że skrwawione odzienie nie zdążyło wyschnąć ani zesztywnieć. Że nie zdołałby rozedrzeć dziecka gołymi rękami. Nie, Torquil nie miałby rozterek.
A ja je mam.
Pinety i Tzara pewni byli, że mieć nie będę.
— Nie zabijaj mnie… — zajęczał Degerlund. - Nie zabijaj mnie, wiedźminie… Ja już nigdy… Nigdy więcej…
— Zamknij się.
— Przysięgam, że nigdy…
— Zamknij się. Jesteś dość przytomny, by użyć magii? Przywołać tu czarodziejów z Rissbergu?
— Mam sigil… Mogę… Mogę się na Rissberg teleportować.
— Nie sam. Razem ze mną. Bez sztuczek. Nie próbuj wstawać, zostań na kolanach.
— Muszę wstać. A ty… Jeśli teleportacja ma się udać, musisz stanąć blisko mnie. Bardzo blisko.
- Że niby jak? Nuże, na co czekasz? Wyciągaj ten amulet.
— To nie amulet. Mówiłem, to sigil.
Degerlund rozchełstał zakrwawiony dublet i koszulę. Na chudej piersi miał tatuaż, dwa zachodzące na siebie okręgi. Okręgi usiane były punktami różnej wielkości. Wyglądało to trochę jak schemat orbit planet, który Geralt podziwiał kiedyś na uczelni w Oxenfurcie.
Czarodziej wymówił śpiewne zaklęcie. Okręgi zaświeciły niebiesko, punkty czerwono. I zaczęły się kręcić.
— Teraz. Stań blisko.
— Blisko?
— Jeszcze bliżej. Wręcz przytul się do mnie.
- Że co?
— Przytul się do mnie i obejmij mnie.
Głos Degerlunda zmienił się. Jego załzawione przed chwilą oczy zapaliły się paskudnie, a wargi skrzywiły wrednie.
— Tak, tak dobrze. Mocno i czule, wiedźminie. Jakbym był tą twoją Yennefer.
Geralt pojął, co się święci. Ale nie zdążył ani odepchnąć Degerlunda, ani zdzielić go głowicą miecza, ani chlasnąć klingą po szyi. Zwyczajnie nie zdążył.
W oczach rozbłysła mu opalizująca poświata. W ułamku sekundy utonął w czarnej nicości. W przenikliwym zimnie, w ciszy, bezkształcie i bezczasie.
Wylądowali twardo, podłoga z kamiennych płyt jakby wyskoczyła im na spotkanie. Impet ich rozdzielił. Geralt nie zdołał nawet dobrze się rozejrzeć. Poczuł intensywny smród, odór brudu przemieszanego z piżmem. Wielgachne i mocarne łapska capnęły go pod pachy i za kark, grube paluchy bez trudu zamknęły się na bicepsach, twarde jak żelazo kciuki boleśnie wpiły się w nerwy, w sploty ramienne. Zdrętwiał cały, wypuścił miecz z bezwładnej ręki.
Przed sobą zobaczył garbusa z paskudną i usianą wrzodami gębą z czaszką pokrytą rzadkimi kępkami sztywnych włosów. Garbus, szeroko rozstawiwszy pałąkowate nogi, mierzył do niego z wielkiej kuszy, a właściwie z arbalestu o dwóch stalowych, położonych jedno nad drugim łuczyskach. Oba wycelowane w Geralta czwórgranne groty bełtów były szerokie na dobre dwa cale i wyostrzone jak brzytwy.
Sorel Degerlund stanął przed nim.
— Jak się już zapewne zorientowałeś — powiedział — nie trafiłeś na Rissberg. Trafiłeś do mojego azylu i pustelni. Miejsca, w którym wraz z moim mistrzem przeprowadzamy eksperymenty, o których na Rissbergu nie wiedzą. Jestem, jak zapewne wiesz, Sorel Albert Amador Degerlund, magister magicus. Jestem, czego jeszcze nie wiesz, tym, który zada ci ból i śmierć.
Zniknęły, jak zdmuchnięte wiatrem, udawane przerażenie i odgrywana panika, zniknęły wszelkie pozory. Wszystko tam, na polanie węglarzy, było udawane. Przed obwisłym w paraliżującym chwycie sękatych łap Geraltem stał oto zupełnie inny Sorel Degerlund. Sorel Degerlund triumfujący, przepełniony pychą i butą. Sorel Degerlund szczerzący zęby w złośliwym uśmiechu. Uśmiechu każącym myśleć o skolopendrach, przeciskających się przez szpary pod drzwiami. O rozkopywanych grobach. O białych robakach wijących się w padlinie. O tłustych końskich muchach poruszających nóżkami w talerzu rosołu.