Czarodziej podszedł bliżej. W dłoni trzymał stalową szprycę z długą igłą.
— Wyrolowałem cię jak dziecko, tam, na polanie — wycedził. - Jak to dziecko się okazałeś naiwny. Wiedźmin Geralt z Rivii! Choć instynkt go nie mylił, nie zabił, bo nie miał pewności. Bo jest dobrym wiedźminem i dobrym człowiekiem. Powiedzieć ci, dobry wiedźminie, kim są ludzie dobrzy? To tacy, którym los poskąpił szansy skorzystania z dobrodziejstw bycia złymi. Względnie tacy, którzy szansę taką mieli, ale byli za głupi, by z niej skorzystać. Nieważne, do której grupy się zaliczasz. Dałeś się podejść, wpadłeś w pułapkę i gwarantuję, że nie wyjdziesz z niej żywy.
Uniósł szprycę. Geralt poczuł ukłucie, a zaraz po nim palący ból. Ból przeszywający i mroczący oczy, wyprężający całe ciało, ból tak okropny, że z najwyższym wysiłkiem powstrzymał się od krzyku. Serce zaczęło mu bić jak szalone, przy jego zwykłym tętnie, czterokrotnie wolniejszym niż tętno zwykłego człowieka, było to wyjątkowo przykrą sensacją. W oczach mu pociemniało, świat wokół zawirował, rozmazał się i rozpłynął.
Wleczono go, blask magicznych kul tańczył po surowych ścianach i sufitach. Jedna z mijanych ścian, cała pokryta zaciekami krwi, obwieszona była bronią, widział szerokie zakrzywione bułaty, wielkie sierpy, gizarmy, topory, morgensterny. Wszystkie nosiły ślady krwi. Tego używano w Cisach, Kabłąkach i Rogowiźnie, pomyślał przytomnie. Tym masakrowano węglarzy w Sośnicy.
Odrętwiał zupełnie, przestał czuć cokolwiek, nie czuł nawet gniotącego ucisku trzymających go łap.
— Buueh-hhhrrr-eeeehhh-bueeeeh! Bueeh-heeh!
Nie od razu pojął, że to, co słyszy, to radosny rechot. Wlekących go sytuacja najwyraźniej bawiła.
Idący przodem garbus z kuszą pogwizdywał.
Geralt był bliski utraty przytomności.
Brutalnie posadzono go w fotelu z wysokim oparciem. Wreszcie mógł zobaczyć tych, którzy go tu przywlekli, cały czas miażdżąc pachy łapskami.
Pamiętał olbrzymiego ogrokrasnoluda Mikitę, ochroniarza Pyrala Pratta. Ci dwaj trochę go przypominali, mogliby od biedy ujść za bliskich krewnych. Byli podobnego jak Mikita wzrostu, podobnie śmierdzieli, podobnie nie mieli szyj, podobnie sterczały im, niczym dzikom, zęby spod dolnych warg. Mikita był jednak łysy i brodaty, ci dwaj bród nie mieli, małpie gęby pokrywała im czarna szczeć, a czubki jajowatych głów zdobiło coś wyglądającego jak zmierzwione pakuły. Oczka mieli małe i przekrwione, uszy wielkie, szpiczaste i okropnie włochate.
Ich odzież nosiła ślady krwi. A oddech cuchnął tak, jakby od wielu dni żywili się wyłącznie czosnkiem, gównem i zdechłymi rybami.
— Bueeeeh! Bueeh-heeh-heeh!
— Bue, Bang, dosyć śmiechów, do pracy, obaj. Pasztor, wyjdź. Ale bądź w pobliżu. Oba wielkoludy wyszły, klapiąc wielkimi stopami. Nazwany Pasztorem garbus pospieszył za nimi.
W polu widzenia wiedźmina pojawił się Sorel Degerlund. Przebrany, wymyty, uczesany i zniewieściały. Przysunął krzesło, siadł naprzeciw, za plecami mając stół zawalony księgami i grymuarami. Patrzył na wiedźmina, uśmiechając się nieładnie. Bawił się przy tym i kołysał medalionem na złotym łańcuszku, który nawijał sobie na palec.
— Potraktowałem cię — powiedział beznamiętnie — ekstraktem z jadu białych skorpionów. Niemiłe, prawda? Ani ręką ruszyć, ani nogą ani palcem nawet? Ani mrugnąć, ani śliny przełknąć? Ale to jeszcze nic. Wkrótce zaczną się niekontrolowane ruchy gałek ocznych i zaburzenia wzroku. Potem odczujesz skurcze mięśni, skurcze naprawdę silne, zapewne naderwą ci się więzadła międzyżebrowe. Nie zdołasz opanować zgrzytania zębami, kilka zębów skruszysz, to pewne. Wystąpi ślinotok, a wreszcie trudności w oddychaniu. Jeśli nie podam ci antidotum, udusisz się. Ale nie turbuj się, podam. Przeżyjesz, na razie. Choć sądzę, że wkrótce będziesz żałował, żeś przeżył. Wyjaśnię ci, w czym rzecz. Mamy czas. Ale wcześniej chciałbym jeszcze sobie popatrzeć, jak siniejesz.
— Obserwowałem cię — podjął po chwili — wtedy, ostatniego dnia czerwca, na audiencji. Popisywałeś się przed nami arogancją. Przed nami, ludźmi stokroć lepszymi od ciebie, ludźmi, którym do pięt nie dorastasz. Bawiło cię i podniecało, widziałem to, igranie z ogniem. Już wtedy postanowiłem udowodnić ci, że igranie z ogniem musi skończyć się poparzeniami, a wtrącanie się w sprawy magii i magików ma równie bolesne konsekwencje. Przekonasz się o tym niebawem.
Geralt chciał się poruszyć, ale nie mógł. Kończyny i całe ciało miał bezwładne i nieczułe. W palcach rąk i nóg czuł przykre mrowienie, twarz miał kompletnie zdrętwiałą, wargi jak zasznurowane. Coraz gorzej widział, oczy zasnuwał mu i zlepiał jakiś mętny śluz.
Degerlund założył nogę na nogę, zakołysał medalionem. Był na nim znak, emblemat, błękitna emalia. Geralt nie umiał rozpoznać. Widział coraz gorzej. Czarodziej nie kłamał, zaburzenia wzroku nasilały się.
— Rzecz, uważasz, w tym — ciągnął od niechcenia Degerlund — że planuję wysoko zajść w czarodziejskiej hierarchii. W zamiarach tych i planach opieram się na osobie Ortolana, znanego ci z wizyty na Rissbergu i pamiętnej audiencji.
Geralt miał wrażenie, że język puchnie mu i wypełnia całą jamę ustną. Obawiał się, że to nie tylko wrażenie. Jad białego skorpiona był zabójczy. On sam nigdy dotąd nie był wystawiony na jego działanie, nie wiedział, jakie skutki mógł powodować dla organizmu wiedźmina. Poważnie się zaniepokoił, co sił walcząc z niszczącą go toksyną. Sytuacja nie przedstawiała się najlepiej. Ratunku, jak wyglądało, znikąd nie można było oczekiwać.
— Kilka lat temu — Sorel Degerlund nadal napawał się tonem swego głosu — zostałem asystentem Ortolana, na stanowisko to desygnowała mnie Kapituła, a zatwierdził zespół badawczy Rissbergu. Miałem, jak i moi poprzednicy, szpiegować Ortolana i sabotować co groźniejsze jego idee. Przydziału nie zawdzięczałem li tylko magicznemu talentowi, lecz urodzie i urokowi osobistemu. Kapituła przydzielała staruszkowi takich bowiem asystentów, jakich ów lubił.
— Możesz tego nie wiedzieć, ale za czasów młodości Ortolana wśród czarodziejów pleniła się mizoginia i moda na męskie przyjaźnie, które nader często zamieniały się w coś więcej, a nawet dużo więcej. Zaś młody uczeń lub adept, bywało, nie miał wyboru, musiał być starszym posłuszny także i w tym względzie. Niektórym niezbyt się to podobało, ale znosili jako dobrodziejstwo inwentarza. A niektórzy to polubili. Do tych ostatnich należał, jak się zapewne już domyśliłeś, Ortolan. Chłoptaś, któremu wtedy przystawał jego ptasi przydomek, po doświadczeniach ze swym preceptorem na całe długie życie został, jak mówią poeci, entuzjastą i adherentem szlachetnych męskich przyjaźni i szlachetnych męskich miłości. Prozą, jak wiesz, określa się rzecz krócej i dosadniej.
O łydkę czarodzieja otarł się, mrucząc głośno, wielki czarny kot z ogonem napuszonym jak szczotka. Degerlund schylił się, pogłaskał go, zakołysał przed nim medalionem. Kot od niechcenia pacnął w medalion łapką. Odwrócił się, na znak, że nudzi go zabawa, zajął się wylizywaniem futerka na piersi.
— Jak niewątpliwie zauważyłeś — podjął czarodziej — urody jestem nieprzeciętnej, kobiety, bywa, zwą mnie efebem. Kobiety i owszem, lubię, ale przeciw pederastii w zasadzie też nic nie miałem i nie mam. Z jednym warunkiem: jeśli już, to musi pomagać mi w robieniu kariery.
— Mój męski afekt z Ortolanem zbytnich poświęceń nie wymagał, staruszek dawno już przekroczył zarówno granicę wieku, w którym się może, jak i tego, w którym się chce. Ale postarałem się, aby mniemano inaczej. Aby myślano, iż z kretesem stracił dla mnie głowę. Że nie ma takiej rzeczy, której odmówiłby swemu pięknemu kochankowi. Że znam jego szyfry, że mam dostęp do jego tajemnych ksiąg i sekretnych notatek. Że obdarowuje mnie artefaktami i talizmanami, których wcześniej nikomu nie ujawnił. I że uczy mnie zabronionych zaklęć. W tym i goecji. I jeśli do niedawna wielcy z Rissbergu lekceważyli mnie, teraz nagle zaczęli poważać, urosłem w ich oczach. Uwierzyli, że robię to, o czym sami marzą. I że odnoszę w tym sukcesy.