— Kłam mi zadajesz?
— Skądże, skądże. - Fysh zmitygował się, pomógł mu w tym widok Ożoga, głaszczącego trzonek wiszącego u siodła topora. - Wierzę ci, Shevlov. Wiem, twoje słowo nie dym. Znamy się wszak, no nie? W dawnych dobrych czasach…
— Spieszno mi, Fysh. Obowiązek wzywa.
— Bywaj, sierżancie.
— Ciekawość — odezwał się Ożóg, patrząc na oddalających się. - Ciekawość, na co im ona. Ta cudaczka. Nie pytałeś.
— Nie pytałem — przyznał zimno Shevlov. - Bo nie pyta się o takie rzeczy.
Trochę współczuł cudaczce. Jej los raczej mało go obchodził. Ale domyślał się, że będzie marny.
W świecie, gdzie śmierć jest na łowach, nie ma czasu na wyrzuty sumienia czy wahania. Czasu wystarcza wyłącznie na decyzje. Obojętne, jakie są to decyzje, żadna nie jest większej czy mniejszej wagi od innych. W świecie, gdzie śmierć jest na łowach, nie ma decyzji ważnych czy nieważnych. Są tylko decyzje podejmowane przez wojownika w obliczu nieuchronnej zagłady.
Rozdział dwunasty
Na rozstaju dróg stał drogowskaz, słup z przybitymi doń deskami, wskazującymi cztery strony świata.
Świt zastał go tam, gdzie upadł, wyrzucony przez portal, na mokrej od rosy trawie, w zaroślach obok bagna czy jeziorka, rojącego się od ptactwa, którego gęganie i kwakanie wyrwało go z ciężkiego i męczącego snu. W nocy wypił wiedźmiński eliksir, zapobiegliwie zawsze miał go przy sobie, w srebrnej tulejce we wszytej w pas skrytce. Eliksir, zwany Wilgą uważany był za panaceum skuteczne w szczególności przeciw wszelkiego rodzaju zatruciom, zakażeniom i następstwom działania wszelkich jadów i toksyn. Geralt ratował się Wilgą więcej razy, niż pamiętał, nigdy jednak wypicie eliksiru nie spowodowało takich skutków, jak teraz. Przez godzinę po zażyciu walczył ze skurczami i niebywale silnymi odruchami wymiotnymi, świadom, że nie może do wymiotów dopuścić. W efekcie, choć walkę wygrał, zmęczony zapadł w głęboki sen. Mogący zresztą również być konsekwencją melanżu skorpioniego jadu, eliksiru i teleportacyjnej podróży.
Co do podróży, nie miał pewności, co zaszło, jak i dlaczego utworzony przez Degerlunda portal wyrzucił go tu akurat, na to bagniste pustkowie. Wątpliwe, by było to celowe działanie czarodzieja, bardziej prawdopodobna była zwykła teleportacyjna awaria, coś, czego obawiał się już od tygodnia. To, o czym wiele razy słyszał, a czego kilka razy był świadkiem — jak portal, miast przesłać pasażera tam, dokąd powinien, wyrzucał go zupełnie gdzie indziej, w miejsce zupełnie przypadkowe.
Gdy oprzytomniał, w prawej dłoni dzierżył miecz, a w zaciśniętej lewej miał strzęp tkaniny, rankiem zidentyfikowany jako mankiet koszuli. Tkanina ucięta była gładko jak nożem. Nie nosiła jednak śladów krwi, teleport nie uciął więc ręki, a samą tylko koszulę czarodzieja. Geralt żałował, że to tylko koszula.
Najgorszej awarii portalu, takiej, która na zawsze zraziła go do teleportacji, Geralt był świadkiem w początkach swej wiedźmińskiej kariery. Wśród nuworyszy, bogatych panków i złotej młodzieży panowała wówczas moda na przesyłanie się z miejsca na miejsce, a niektórzy czarodzieje za bajońskie sumy udostępniali taką rozrywkę. Któregoś dnia — wiedźmin akurat był przy tym — przesyłany amator teleportacji objawił się w portalu precyzyjnie przepołowiony wzdłuż płaszczyzny pionowej. Wyglądał jak otwarty futerał na kontrabas. Potem wszystko z niego wypadło i wylało się. Fascynacja teleportami zmalała po tym wypadku zauważalnie.
W porównaniu z czymś takim, pomyślał, lądowanie na mokradle to po prostu luksus.
Nie odzyskał jeszcze pełni sił, wciąż czuł zawroty głowy i nudności. Na odpoczynek nie było jednak czasu. Wiedział, że portale zostawiały ślady, czarodzieje mieli sposoby, by wyśledzić drogę teleportu. Jeśli był to jednak, jak podejrzewał, defekt portalu, prześledzenie drogi graniczyło z niemożliwością. Ale i tak zbyt długotrwałe pozostawanie w pobliżu miejsca lądowania rozsądnym nie było.
Ruszył raźnym marszem, by się rozgrzać i rozruszać. Zaczęło się od mieczy, pomyślał, chlapiąc przez kałuże. Jak to ujął Jaskier? Pasmo niefortunnych trafów i pechowych incydentów? Najpierw straciłem miecze. Ledwo trzy tygodnie, a straciłem wierzchowca. Zostawioną w Sośnicy Płotkę, o ile jej ktoś nie znajdzie i sobie nie przywłaszczy, zjedzą pewnie wilcy. Miecze, koń. Co dalej? Strach myśleć.
Po godzinie przeprawy przez mokradła wydostał się na suchszy teren, a po drugiej godzinie wyszedł na ubity gościniec. A po pół godzinie marszu gościńcem dotarł do rozstaja.
Na rozstaju dróg stał drogowskaz, słup z przybitymi doń deskami, wskazującymi cztery strony świata. Wszystkie były osrane przez wędrowne ptactwo i gęsto upstrzone dziurami po bełtach. Każdy przejezdny, jak wyglądało, czuł się w obowiązku strzelić w drogowskaz z kuszy. Aby zatem odczytać napisy, należało podejść całkiem blisko.
Wiedźmin podszedł. I odcyfrował kierunki. Deska wskazująca na wschód — wedle położenia słońca — nosiła napis Chippira, przeciwna kierowała ku Tegmond. Deska trzecia wskazywała drogę ku Findetann, czwarta zaś nie wiadomo dokąd, bo napis ktoś zamazał smołą Mimo to Geralt wiedział już z grubsza, gdzie jest.
Teleport wyrzucił go na międzyrzecze, jakie tworzyły dwa ramiona rzeki Pontar. Odnoga południowa, z uwagi na rozmiary, doczekała się nawet u kartografów własnej nazwy — figurowała na wielu mapach jako Embla. Leżący pomiędzy odnogami kraj zaś — a raczej kraik — zwał się Emblonią. To znaczy zwał się niegdyś, dość dawno temu. I dość dawno temu zwać się przestał. Królestwo Emblonii przestało istnieć jakieś pół wieku temu. A były po temu powody.
W większości królestw, księstw i innych form organizacji władzy i zbiorowości społecznych na ziemiach znanych Geraltowi sprawy — zasadniczo można było tak uznać — układały się i miały w miarę dobrze. System, prawda, kulał niekiedy, ale funkcjonował. W przeważającej części zbiorowości społecznych klasa rządząca rządziła, miast wyłącznie kraść i uprawiać hazard na przemian z nierządem. Elita społeczna w niewielkim tylko procencie złożona była z ludzi sądzących, że higiena to imię prostytutki, a rzeżączka to ptak z rodziny skowronków. Lud roboczy i rolniczy w małej jeno części składał się z kretynów żyjących wyłącznie dniem dzisiejszym i dzisiejszą wódką niezdolnych swym szczątkowym rozumem ogarnąć czegoś tak nieogarniętego jak jutro i wódka jutrzejsza. Kapłani w większości nie wyłudzali od ludu pieniędzy i nie deprawowali nieletnich, lecz bytowali w świątyniach, bez reszty poświęcając się próbom rozwiązania nierozwiązywalnej zagadki wiary. Psychopaci, cudaki, rarogi i idioci nie pchali się do polityki i do ważnych stanowisk w rządzie i administracji, lecz zajmowali destrukcją własnego życia rodzinnego. Wsiowi głupkowie siedzieli po wsiach, za stodołami, nie usiłując odgrywać trybunów ludowych. Tak było w większości państw.
Ale królestwo Emblonii do większości nie należało. Było mniejszością pod każdym z wyżej wymienionych względów. I pod wieloma innymi.
Toteż podupadło. A wreszcie zanikło. Postarali się o to potężni sąsiedzi, Temeria i Redania. Emblonia, lubo twór politycznie niewydarzony, pewnym bogactwem jednak dysponowała. Leżała wszak w aluwialnej dolinie rzeki Pontar, która od wieków osadzała tu niesione wylewami muły. Z tych powstały mady — niezwykle żyzne i wydajne rolniczo gleby. Pod rządami władców Emblonii mady rychło zaczęły zmieniać się w zarosłe łęgami nieużytki, na których mało dało się posadzić, a jeszcze mniej zebrać. Temeria i Redania notowały tymczasem znaczny przyrost ludności i produkcja rolnicza stawała się sprawą o żywotnym znaczeniu. Mady Emblonii nęciły. Dwa rozdzielone rzeką Pontar królestwa bez zbędnych ceregieli podzieliły więc Emblonię między siebie, a nazwę wymazały z map. Część zaanektowaną przez Temerię nazwano Pontarią część przypadła Redanii stała się Przyrzeczem. Na namuły ściągnięto rzesze osadników. Pod okiem sprawnych zarządców, w wyniku rozumnego płodozmianu i melioracji areał, lubo mały, wnet stał się istnym rolniczym Rogiem Obfitości.