Przeciwległy brzeg rzeki, teren zwany Palmyrą, zapełniały budy i chaty biedoty i ludu pracującego, domy i kramy drobnych handlarzy, rzeźnie, jatki oraz liczne ożywające raczej dopiero po zmroku lokale i przybytki, Palmyra była bowiem również dzielnicą rozrywek i zakazanych przyjemności. Dość łatwo też, jak wiedział Geralt, można tu było stracić sakiewkę lub dostać nożem pod żebro.
Dalej od morza, na lewym brzegu, za wysoką palisadą z grubych bali sytuowało się właściwe Kerack, kwartał wąskich uliczek pomiędzy domami bogatych kupców i finansjery, faktoriami, bankami, lombardami, zakładami szewskimi i krawieckimi, sklepami i sklepikami. Mieściły się tu też oberże i lokale rozrywkowe wyższej kategorii, w tym przybytki oferujące co prawda dokładnie to samo, co w portowej Palmyrze, ale za to po znacznie wyższych cenach. Centrum kwartału stanowił czworokątny rynek, siedziba miejskiego ratusza, teatru, sądu, urzędu celnego i domów miejskiej elity. Pośrodku ratusza stał na cokole okropnie obsrany przez mewy pomnik założyciela grodu, króla Osmyka. Była to jawna lipa, nadmorski gród istniał na długo przed tym, nim Osmyk przywędrował tu diabli wiedzą skąd.
Powyżej, na wzgórzu, stał zamek i pałac królewski, w formie i kształcie dość nietypowy, była to bowiem dawna świątynia, przebudowana i rozbudowana po tym, jak porzucili ją kapłani, rozgoryczeni kompletnym brakiem zainteresowania ze strony ludności. Po świątyni ostała się nawet kampanila, czyli dzwonnica z wielkim dzwonem, w który aktualnie panujący w Kerack król Belohun kazał bić codziennie w południe i — ewidentnie na złość poddanym — o północy.
Dzwon odezwał się, gdy wiedźmin wjechał pomiędzy pierwsze chałupy Palmyry.
Palmyra śmierdziała rybą, praniem i garkuchnią, tłok na uliczkach był potworny, przejazd kosztował wiedźmina mnóstwo czasu i cierpliwości. Odetchnął, gdy wreszcie dotarł do mostu i przejechał na lewy brzeg Adalatte. Woda cuchnęła i niosła czapy zbitej piany, efekt pracy położonej w górze rzeki garbarni. Stąd niedaleko już było do drogi, wiodącej ku otoczonemu palisadą miastu.
Zostawił konia w stajniach przed miastem, płacąc za dwa dni z góry i zostawiając stajennemu bakszysz, by zagwarantować Płotce właściwą opiekę. Skierował kroki ku strażnicy. Do Kerack można było się dostać tylko przez strażnicę, po poddaniu się kontroli i towarzyszącym jej mało przyjemnym procedurom. Wiedźmina konieczność ta złościła nieco, ale rozumiał jej cel — mieszkańców grodu za palisadą niezbyt radowała myśl o wizytach gości z portowej Palmyry, zwłaszcza w postaci schodzących tam na ląd marynarzy z obcych stron.
Wszedł do strażnicy, drewnianej budowli o zrębowej konstrukcji, mieszczącej, jak wiedział, kordegardę. Myślał, że wie, co go czeka. Mylił się.
Odwiedził w życiu liczne kordegardy. Małe, średnie i duże, w zakątkach świata bliskich i całkiem dalekich, w regionach cywilizowanych bardziej, mniej lub wcale. Wszystkie kordegardy świata śmierdziały stęchlizną potem, skórą i uryną jak również żelaziwem i smarami do jego konserwacji. W kordegardzie w Kerack było podobnie. A raczej byłoby, gdyby klasycznych kordegardzianych woni nie tłumił ciężki, duszący, sięgający sufitu odór bździn. W jadłospisie załogi tutejszej kordegardy, nie mogło być wątpliwości, dominowały grubonasienne rośliny strączkowe, jak groch, bób i kolorowa fasola.
Załoga zaś była całkowicie damska. Składała się z sześciu kobiet. Siedzących za stołem i pochłoniętych południowym posiłkiem. Wszystkie panie żarłocznie siorbały z glinianych misek coś, co pływało w rzadkim paprykowym sosie.
Najwyższa ze strażniczek, widać komendantka, odepchnęła od siebie miskę, wstała. Geralt, który zawsze uważał, że brzydkich kobiet nie ma, nagle poczuł się zmuszony do rewizji tego poglądu.
— Broń na ławę!
Jak wszystkie obecne, strażniczka była ostrzyżona na zero. Włosy zdążyły już trochę odrosnąć, tworząc na łysej głowie nieporządną szczecinę. Spod rozpiętej kamizeli i rozchełstanej koszuli wyglądały mięśnie brzucha, przywodzące na myśl wielki zesznurowany baleron. Bicepsy strażniczki, by pozostać przy masarskich skojarzeniach, miały rozmiary wieprzowych szynek.
— Broń na ławę kładź! - powtórzyła. - Głuchyś?
Jedna z jej podkomendnych, nadal schylona nad miską uniosła się nieco i pierdnęła, donośnie i przeciągle. Jej towarzyszki zarechotały. Geralt powachlował się rękawicą. Strażniczka patrzyła na jego miecze.
— Hej, dziewczyny! Chodźcie no!
«Dziewczyny» wstały, dość niechętnie, przeciągając się. Wszystkie, jak zauważył Geralt, nosiły się w stylu raczej swobodnym i przewiewnym, a głównie umożliwiającym chełpienie się muskulaturą. Jedna miała na sobie krótkie skórzane spodnie, z nogawkami rozprutymi na szwach, by pomieściły uda. A za strój od talii w górę służyły jej głównie krzyżujące się pasy.
— Wiedźmin — stwierdziła. - Dwa miecze. Stalowy i srebrny.
Druga, jak wszystkie wysoka i szeroka w barach, zbliżyła się, bezceremonialnym ruchem rozchyliła koszulę Geralta, złapała za srebrny łańcuszek, wyciągnęła medalion.
— Znak ma — potwierdziła. - Wilk na znaku, z zębcami wyszczerzonymi. Wychodzi, po prawdzie, wiedźmin. Przepuścimy?
— Regulamin nie zakazuje. Miecze zdał…
— Właśnie — Geralt spokojnym głosem włączył się do konwersacji. - Zdałem. Oba będą jak sądzę, w strzeżonym depozycie? Do odbioru za pokwitowaniem? Które zaraz otrzymam?
Strażniczki, szczerząc zęby, otoczyły go. Jedna szturchnęła, niby niechcący. Druga pierdnęła gromko.
— Tym se pokwituj — parsknęła.
— Wiedźmin! Najemny potworów pogromca! A miecze oddał! Od razu! Pokorny jak gówniarz!
— Kuśkę pewnie też by zdał, gdyby kazać.
— Tedy każmy mu! Co, dziewuchy? Niechaj wyjmie z rozporka!
— Podziwujemy się, jakie to u wiedźminów kuśki!
— Będzie tego — warknęła komendantka. - Rozigrały się, pindy. Gonschorek, sam tu! Gonschorek!
Z pomieszczenia obok wyłonił się łysawy i niemłody jegomość w burej opończy i wełnianym berecie. Od razu po wejściu rozkasłał się, zdjął beret i zaczął się nim wachlować. Bez słowa wziął owinięte pasami miecze, dał Geraltowi znak, by szedł za nim. Wiedźmin nie zwlekał. W wypełniającej kordegardę mieszaninie gazów gazy jelitowe zaczynały już zdecydowanie przeważać.
Pomieszczenie, do którego weszli, dzieliła solidna żelazna krata. Jegomość w opończy zachrobotał w zamku wielkim kluczem. Powiesił miecze na wieszaku obok innych mieczy, szabel, kordów i kordelasów. Otworzył obszarpany rejestr, bazgrał w nim powoli i długo, kaszląc bezustannie, z trudem łapiąc oddech. Na koniec wręczył Geraltowi wypisany kwit.
— Mam rozumieć, że moje miecze są tu bezpieczne? Pod kluczem i strażą?
Bury jegomość, dysząc ciężko i sapiąc, zamknął kratę, pokazał mu klucz. Geralta to nie przekonało. Każdą kratę można było sforsować, a dźwiękowe efekty flatulencji pań ze straży zdolne były zagłuszyć próby włamania. Nie było jednak wyjścia. Należało załatwić w Kerack to, po co tu przybył. I opuścić gród co rychlej.
Oberża czy też — jak głosił szyld — austeria «Natura Rerum» mieściła się w niezbyt wielkim, acz gustownym budynku z cedrowego drewna, krytym stromym dachem z wysoko sterczącym kominem. Front budynku zdobił ganek, do którego wiodły schody, obstawione rozłożystymi aloesami w drewnianych donicach. Z lokalu dolatywały kuchenne zapachy, głównie przypiekanych na rusztach miąs. Zapachy były tak nęcące, że wiedźminowi z miejsca zdała się «Natura Rerum» Edenem, ogrodem rozkoszy, wyspą szczęśliwości, mlekiem i miodem płynącym ustroniem błogosławionych.