— Z chęcią. - Geralt ponownie się uśmiechnął. - Z dobrym kompanem w podróży mniej się ckni, każdy filozof to poświadczy. O ile kierunek dla nas obu po myśli. Mnie trzeba do Novigradu. Muszę tam dotrzeć przed piętnastym lipca. Koniecznie przed piętnastym.
Musiał być w Novigradzie najdalej piętnastego lipca. Zaznaczył to, gdy czarodzieje go wynajmowali, kupując dwa tygodnie jego czasu. Żaden problem, Pinety i Tzara spojrzeli na niego z wyższością. Żaden problem, wiedźminie. Będziesz w Novigradzie, zanim się obejrzysz. Teleportujemy cię wprost na ulicę Główną
— Przed piętnastym, ha — poczochrał brodę krasnolud. - Dziś jest dziewiąty. Zbyt wiele czasu nie zostało, bo to szmat drogi. Ale byłby sposób, byś dotarł tam w terminie.
Wstał, ściągnął z kołka i wdział na głowę szpiczasty kapelusz z szerokim rondem. Zarzucił na ramię sakwę.
— Objaśnię ci rzecz w drodze. Ruszamy razem na szlak, Geralcie z Rivii. Bo kierunek odpowiada mi jak najbardziej.
Maszerowali raźnie, może nawet za raźnie. Addario Bach okazał się typowym krasnoludem. Krasnoludy, choć w razie potrzeby czy dla wygody potrafiły posłużyć się każdym wehikułem i każdym zwierzęciem wierzchowym, pociągowym czy jucznym, zdecydowanie przedkładały pieszy marsz, były zawołanymi piechurami. Krasnolud potrafił w ciągu dnia pokonać pieszo dystans trzydziestu mil, tyle co człowiek na koniu, i to niosąc bagaż, którego przeciętny człowiek nawet by nie udźwignął. Za krasnoludem bez bagażu człowiek w marszu nadążyć nie był w stanie. Wiedźmin też nie. Geralt o tym zapomniał i po jakimś czasie zmuszony był jednak prosić Addaria, by nieco zwolnił.
Maszerowali leśnymi duktami, a niekiedy bezdrożami. Addario drogę znał, w terenie orientował się świetnie. W Cidaris, wyjaśnił, zamieszkuje jego rodzina, na tyle liczna, by co i rusz trafiały się tam jakieś okolicznościowe rodzinne imprezy, już to wesela, już to chrzciny, już to pogrzeby i stypy. Zgodnie z krasnoludzkim obyczajem niestawiennictwo na imprezie rodzinnej usprawiedliwiało wyłącznie notarialnie poświadczone świadectwo zgonu, żywi członkowie rodziny od imprez wykręcać się nie mogli. Trasę do Cidaris i z powrotem miał więc Addario opanowaną do perfekcji.
— Celem naszym — objaśnił, maszerując — jest osada Wiaterna, leżąca nad rozlewiskiem Pontaru. W Wiaternej jest przystań, barki i łodzie często tam cumują. Przy odrobinie szczęścia wnet trafi się nam jakaś okazja, na coś się zaokrętujemy. Ja muszę do Tretogoru, więc wysiądę w Żurawiej Kępie, ty popłyniesz dalej i będziesz w Novigradzie za jakieś trzy, cztery dni. Wierz mi, to najszybszy sposób.
— Wierzę. Zwolnij, Addario, proszę. Ledwo nadążam. Czy ty uprawiasz jakiś związany z chodzeniem zawód? Jesteś domokrążcą?
— Jestem górnikiem. W kopalni miedzi.
— No pewnie. Każdy krasnolud jest górnikiem. I pracuje w kopalni w Mahakamie. Stoi z kilofem na przodku i wydobywa.
— Ulegasz stereotypom. Za chwilę powiesz, że każdy krasnolud plugawie się wyraża. A po kilku głębszych rzuca się na ludzi z toporem.
— Nie powiem tego.
— Moja kopalnia nie jest w Mahakamie, ale w Miedziance, pod Tretogorem. Nie stoję tam i nie wydobywam, lecz gram na waltorni w górniczej orkiestrze dętej.
— Ciekawe.
— Ciekawe — zaśmiał się krasnolud — jest akurat co innego. Zabawna koincydencja. Jeden z popisowych kawałków naszej orkiestry nazywa się «Marsz wiedźminów». Leci to tak: Tara-rara, bum, bum, umta-umta, rym-cym-cym, paparara-tara-rara, ta-ra-rara, bum-bum-bum…
— Skąd, u diabła, wzięliście ten tytuł? Widzieliście kiedykolwiek maszerujących wiedźminów? Gdzie? Kiedy?
— Po prawdzie — Addario Bach stropił się nieco — to jest to lekko tylko przearanżowana «Parada siłaczy». Ale wszystkie górnicze orkiestry dęte grają jakieś «Parady siłaczy», «Wejścia atletów» albo «Marsze starych towarzyszy». Chcieliśmy być oryginalni. Ta-ra-rara, bum, bum!
— Zwolnij, bo ducha wyzionę!
Wśród lasów było zupełnie bezludnie. Inaczej na śródleśnych łąkach i haliznach, na które często trafiali. Tu wrzała praca. Koszono siano, grabiono je i składano w kopice i stogi. Krasnolud pozdrawiał kosiarzy wesołymi okrzykami, ci zaś rewanżowali się. Albo nie.
— To mi przypomina — wskazał na trudzących się Addario — inny z marszów naszej orkiestry. Nosi tytuł «Sianokosy». Często przez nas grany, osobliwie porą letnią. Śpiewany zarówno. Mamy poetę na kopalni, ów rymy złożył zgrabne, można więc nawet a capella. O, tak to leci:
— I da capo! Dobrze się do tego maszeruje, co nie?
— Zwolnij, Addario!
— Nie da się zwolnić! To marszowa piosenka! Marszowa rytmika i metrum!
Na wzniesieniu bielały resztki muru, widoczne były też ruiny budynku i charakterystycznej wieży.
Właśnie po tej wieży Geralt rozpoznał świątynię — nie pamiętał, jakiego bóstwa, ale słyszał o niej to i owo. Dawnymi czasy zamieszkiwali tu kapłani. Wieść niosła, że gdy ich pazerności, hulaszczej rozpusty i wyuzdania nie dało się już wytrzymać, okoliczni mieszkańcy wypędzili kapłanów i zagnali ich w gęste lasy, gdzie, jak szły słuchy, zajęli się nawracaniem leśnych skrzatów. Z marnymi podobno rezultatami.
— Stary Erem — orzekł Addario. - Trzymamy się marszruty i czas mamy dobry. Na wieczór staniemy w Borowej Klauzie.
Strumyk, wzdłuż którego wędrowali, w górze szumiący na głazach i szypotach, w dole rozlewał się szeroko, tworząc spory zalew. Przyczyniała się do tego drewniano-ziemna zapora, przegradzająca nurt. Przy zaporze trwały jakieś prace, uwijała się tam grupa ludzi.
— Jesteśmy w Borowej Klauzie — rzekł Addario. - Konstrukcja, którą widzisz tam, w dole, to jest właśnie klauza. Służy do spławiania drewna z wyrębu. Rzeczka, jak baczysz, sama z siebie spławna nie jest, jest zbyt płytka. Wodę piętrzy się więc, gromadzi drewno, a potem klauzę się otwiera. Powstaje duża fala, umożliwiająca spław. Sposobem tym transportuje się surowiec do produkcji węgla drzewnego. Węgiel drzewny…
— Jest niezbędny do wytopu żelaza — dokończył Geralt. - A hutnictwo to najważniejsza i najbardziej rozwojowa gałąź przemysłu. Wiem. Całkiem niedawno wyklarował mi to jeden czarodziej. Obeznany z węglem i hutnictwem.
— Nie dziwota, że obeznany — parsknął krasnolud. - Kapituła czarodziejów ma większość udziałów w spółkach ośrodka przemysłowego pod Gors Velen, a kilka hut i fryszerek należy do niej całkowicie. Czarodzieje ciągną z hutnictwa bogate profity. Z innych gałęzi też. Może i zasłużenie, w końcu to większością oni opracowali technologie. Mogliby jednak skończyć z hipokryzją przyznać, że magia to nie dobroczynność, nie służąca społeczeństwu filantropia, ale przemysł obliczony na zysk. Ale po co ja to mówię, sam to wiesz. Chodź, tam jest karczemka, odpoczniemy. A i pewnie przyjdzie też zanocować, bo zmierzcha.
Karczemka na swą nazwę nie zasługiwała zupełnie, ale też i dziwić się nie było można. Obsługiwała drwali i flisaków z klauzy, którym wszystko jedno było, gdzie piją byle było co pić. Szopa z dziurawą strzechą wsparte na żerdziach zadaszenie, kilka stołów i ław z niedbale oheblowanych desek, kamienne palenisko — większych luksusów lokalna społeczność nie potrzebowała i nie oczekiwała, liczyły się stojące za przepierzeniem beczki, z których karczmarz toczył piwo, a okazyjnie kiełbasa, którą karczmarka, jeśli miała chęć i nastrój, gotowa była za opłatą opiec nad żarem.