— Cholera — burknął pod nosem Addario Bach. - Prorok uwziął się na nas czy jak?
— Sześćdziesiąt cztery stopy długości — opisywał dalej niski jegomość głosem pełnym dumy. - Łączna powierzchnia żagli trzy tysiące trzysta stóp. To jest, moi panowie, «Prorok Lebioda», nowoczesny slup typu kovirskiego, zbudowany w stoczni novigradzkiej, zwodowany niecały rok temu.
— Znany, jak widzimy — chrząknął Addario Bach — jest wam ów slup. Dużo o nim wiecie.
— Wiem o nim wszystko, albowiem jestem jego właścicielem. Widzicie banderę na flagsztoku? Widnieje na niej rękawiczka. To godło mojej firmy. Panowie pozwolą: jestem Kevenard van Vliet, przedsiębiorca branży białoskórniczej.
— Radziśmy poznać — krasnolud potrząsnął podaną mu prawicą mierząc przedsiębiorcę bacznym spojrzeniem. - I gratulujemy stateczku, bo piękny i chybki. Aż dziw, że tutaj, w Wiaternej, na rozlewisku, na uboczu od głównego pontarskiego farwateru. Dziw też, że statek na wodzie, a wy, właściciel, na lądzie, na pustkowiu. Czyżby jakieś kłopoty?
— Ależ nie, nie, żadnych kłopotów — zarzekł się przedsiębiorca branży białoskórniczej, w ocenie Geralta za szybko i za przesadnie. - Zapasy tu uzupełniamy, nic więcej. A na pustkowie, cóż, nie chęć, lecz trudna konieczność nas zawiodła. Bo gdy na ratunek spieszysz, nie zważasz, którędy droga. A nasza ekspedycja ratunkowa…
— Panie van Vliet — przerwał, podchodząc, jeden z typów, pod których krokami zadygotał nagle pomost. - Nie wchodźcie w szczegóły. Nie widzi mi się, by one panów interesowały. Ani interesować powinny.
Typów, którzy weszli na pomost od strony wioski, było pięciu. Tego, który się odezwał, noszącego słomiany kapelusz, wyróżniała mocno zarysowana, czarna od kilkudniowego zarostu szczęka i duży wysunięty podbródek. Podbródek miał przedziałek, przez co wyglądał jak miniaturowa dupa. Towarzyszył mu wielki drab, istny waligóra, acz z oblicza i spojrzenia bynajmniej nie matoł. Trzeci, przysadzisty i ogorzały, był żeglarzem w każdym calu i szczególe, wliczając wełnianą czapkę i kolczyk w uchu. Dwaj pozostali, ewidentnie majtkowie, dźwigali skrzynki z prowiantem.
— Nie widzi mi się — podjął ten z podbródkiem — by ci panowie, kimkolwiek są, musieli wiedzieć cokolwiek o nas, o tym, co tu robimy, i o inkszych naszych prywatnych dziełach. Ci panowie z pewnością rozumieją, że do naszych prywatnych dzieł nic nikomu, a już zwłaszcza osobom napotkanym przypadkowo i całkiem nieznanym.
— Może nie tak całkiem nieznanym — wtrącił waligóra. - Pana krasnoluda faktycznie nie znam, ale białe włosy waszmość pana zdradzają kim jest. Geralt z Rivii, jak sądzę? Wiedźmin? Nie mylę się?
Robię się popularny, pomyślał Geralt, splatając ręce na piersi. Zbyt popularny. Może ufarbować włosy? Albo ogolić się na łyso, jak Harlan Tzara?
— Wiedźmin! — zachwycił się zauważalnie Kevenard van Vliet. - Prawdziwy wiedźmin! Cóż za traf! Mości panowie! Toć on iście z nieba nam spada!
— Słynny Geralt z Rivii! — powtórzył waligóra. - Mamy fart, że go spotkaliśmy, teraz, w naszej sytuacji. Pomoże nam wykaraskać się…
— Za dużo gadasz, Cobbin — przerwał ten z podbródkiem. - Za szybko i za dużo.
— Co też wy, panie Fysh — parsknął białoskórnik.
— Nie widzicie, jaka się sposobność trafia? Pomoc kogoś takiego, jak wiedźmin…
— Panie van Vliet! Zostawcie to mnie. Większe od was mam obycie w kontaktach z takimi, jak ten tu.
Zapadła cisza, w której typ z podbródkiem mierzył wiedźmina spojrzeniem.
— Geralt z Rivii — powiedział wreszcie. - Pogromca potworów i nadprzyrodzonych istot. Pogromca, rzekłbym, legendarny. Rzekłbym tak, gdybym w legendy wierzył. A gdzież to wasze słynne miecze wiedźmińskie? Nie widzę ich jakoś.
— Nie dziwota — odparł Geralt — że nie widzisz. Bo są niewidzialne. Co to, nie słyszałeś legend o wiedźmińskich mieczach? Postronni nie mogą ich widzieć. Zjawiają się, gdy wypowiem zaklęcie. Gdy zajdzie potrzeba. Jeśli zajdzie. Bo ja i bez mieczy potrafię nieźle przygrzmocić.
— Wierzę na słowo. Jestem Javil Fysh. Prowadzę w Novigradzie firmę świadczącą usługi różne. To mój partner, Petru Cobbin. To zaś pan Pudłorak, kapitan «Proroka Lebiody». I znany wam już szanowny Kevenard van Vliet, statku tego właściciel.
— Obserwuję, wiedźminie — ciągnął Javil Fysh, rozejrzawszy się — że stoisz oto na pomoście w jedynej osadzie w promieniu dwudziestu paru mil. Żeby się stąd wydostać na cywilizowane szlaki, trzeba długo wędrować lasami. Patrzy mi na to, że radziej byś z tego pustkowia odpłynął, zaokrętowawszy się na coś, co się na wodzie unosi. A «Prorok» jak raz żegluje do Novigradu. I może wziąć na pokład pasażerów. Ciebie i twego towarzysza krasnoluda. Pasuje?
— Mówcie dalej, panie Fysh. Słucham was pilnie.
— Stateczek nasz, jak widzisz, to nie byle rzeczna łajba, za rejs nim płacić trza i to nietanio. Nie przerywaj. Byłbyś skłonny wziąć nas pod ochronę swych niewidzialnych mieczy? Możemy twoje cenne wiedźmińskie usługi, znaczy się eskortowanie i ochronę podczas rejsu stąd do samej novigradzkiej redy, z ceną za przejazd skalkulować. Na wieleż tedy, ciekawość, swą wiedźmińską usługę wyliczysz? Geralt popatrzył na niego.
— Z wynajdywaniem czy bez?
- Że jak?
— W waszej propozycji — rzekł spokojnie Geralt — są ukryte kruczki i haczyki. Jeśli sam je będę musiał wynajdywać, policzę drożej. Będzie taniej, jeśli zdecydujecie się na prawdomówność.
— Twoja nieufność — odrzekł zimno Fysh — budzi niejakie podejrzenia. Bo to krętacze wszędy wietrzą krętactwo. Jak to mówią: na złodzieju czapka gore. Chcemy cię wynająć jako eskortę. To proste raczej i pozbawione zawiłości zadanie. Jakież to kruczki mogą się w nim kryć?
— Eskortowanie to bajka. - Geralt nie spuścił wzroku. - Wymyślona od ręki i szyta grubymi nićmi.
— Tak mniemacie?
— Tak mniemam. Bo oto panu rękawicznikowi wymyka się coś o ekspedycji ratunkowej, a ty, panie Fysh, uciszasz go obcesowo. Za chwilę twój współpracownik wygaduje się o sytuacji, z której trzeba się wykaraskać. Jeśli więc mamy współpracować, to bez wykrętów, proszę: co to za ekspedycja i komu na ratunek spieszy? Dlaczego taka sekretna? Z czego trzeba się wykaraskać?
— Wyjaśnimy to — uprzedził Fysha van Vliet. - Wyjaśnimy wam wszystko, panie wiedźminie…
— Ale na pokładzie — przerwał chrapliwie milczący dotąd kapitan Pudłorak. - Nie ma co mitrężyć dłużej przy tej kei. Wiatr sprzyja. Płyńmy stąd, szanowni.
Złapawszy wiatr w żagle, «Prorok Lebioda» chyżo pomknął po szeroko rozlanych wodach zatoki, biorąc kurs na główny tor wodny, lawirując między wysepkami. Trzeszczały liny, skrzypiał bom, raźno łopotała na flagsztoku bandera z rękawiczką.
Kevenard van Vliet dotrzymał obietnicy. Gdy tylko slup odbił od pomostu w Wiaternej, zwołał zainteresowanych na dziób i przystąpił do wyjaśnień.
— Przedsięwzięta przez nas ekspedycja — zaczął, co i rusz łypiąc na chmurnego Fysha — ma na celu uwolnienie porwanego dziecka. Xymeny de Sepulveda, jedynej córki Briany de Sepulveda. Z pewnością obiło się wam o uszy to nazwisko. Garbarnie futer, warsztaty mokre i wyprawiające, także kuśniernie. Ogromna produkcja roczna, ogromne pieniądze. Jeśli zobaczysz damę w pięknym i drogim futrze, to będzie to z pewnością futro z tego zakładu.
— I to jej córkę uprowadzono. Dla okupu?
— Otóż nie. Nie uwierzycie, ale… Dziewczynkę porwał potwór. Lisica. Znaczy, odmieniaczka. Vixena.
— Macie rację — rzekł wiedźmin zimno. - Nie uwierzę. Lisice, czyli vixeny, dokładniej zaś aguary, porywają wyłącznie dzieci elfów.