Выбрать главу

Z wody uniosła się mgła.

* * *

Z czapki Pudłoraka, kompletnie przemoczonej, ciekła woda, spływała mu po twarzy. Mimo tego kapitan czapki nie zdejmował. Prawdopodobnie nigdy jej nie zdejmował.

— Do kroćset! — Otarł krople z nosa. - Gdzież nas zagnało? Czy to jakaś odnoga? Albo starorzecze? Woda niemal stoi…

— Nurt jednak nas niesie. - Fysh splunął do wody i obserwował plwocinę. Nie miał już słomianego kapelusza, musiała go porwać wichura.

— Nurt jest słaby, ale niesie — powtórzył. - Jesteśmy w przesmyku między wyspami. Trzymaj kurs, Pudłorak. Musi nas w końcu wynieść na farwater.

— Farwater — kapitan schylił się nad busolą — jest chyba w kierunku północnym. Tedy nam trzeba w prawą odnogę. Nie w lewą lecz w prawą…

— Gdzie ty odnogi widzisz? — spytał Fysh. - Jedna jest droga. Trzymaj kurs, mówię.

— Dopiero co były dwie odnogi — upierał się Pudłorak. - Ale może mi wody do oczu naleciało. Albo to ta mgła. Dobra, niech nas nurt niesie. Tyle tylko…

— Co znowu?

— Busola. Kierunek całkiem nie ten… Nie, nie, jest dobrze. Źle widziałem. Na szkiełko nakapało mi z czapki. Płyniemy.

— Płyńmy.

Mgła na przemian gęstniała i rzedła, wiatr ucichł zupełnie. Zrobiło się bardzo ciepło.

— Woda — odezwał się Pudłorak. - Nie czujecie? Inaczej jakoś śmierdzi. Gdzie my jesteśmy?

Mgła uniosła się, zobaczyli wówczas gęsto zarośnięte brzegi, usłane przegniłymi pniami. Miejsce sosen, jodeł i cisów, porastających wyspy, zajęły krzaczaste brzozy wodne i wysokie, stożkowate u podstawy cypryśniki. Pnie cypryśników oplatały pnącza milinu, ich jaskrawo czerwone kwiaty były jedynym żywym akcentem wśród zgniłozielonej bagiennej roślinności. Woda pokryta była rzęsą i pełna wodorostów, które «Prorok» rozgarniał dziobem i wlókł za sobą niby tren. Toń była mętna i faktycznie wydzielała paskudny, zgniły jakby zapach, z dna unosiły się wielkie bąble. Pudłorak wciąż sam trzymał ster.

— Mogą tu być mielizny — zaniepokoił się nagle. - Hej tam! Jeden z ołowianką na dziób!

Płynęli, niesieni słabym prądem, wciąż wśród bagiennego krajobrazu. I zgniłego smrodu. Majtek na dziobie pokrzykiwał monotonnie, podając głębokość.

— Panie wiedźmin — Pudłorak schylił się nad busolą popukał w szkiełko — spójrz pan na to.

— Na co?

— Myślałżem, że mi szkiełko zaparowało… Ale jeśli igła nie oszalała, to płyniemy na wschód. Znaczy, wracamy. Tam, skąd wyruszyliśmy.

— Przecież to niemożliwe. Niesie nas prąd. Rzeka… Urwał.

Nad wodą zwieszało się olbrzymie, częściowo wykorzenione drzewo. Na jednym z gołych konarów stała kobieta w długiej i obcisłej sukni. Stała bez ruchu, patrząc na nich.

— Ster — powiedział cicho wiedźmin. - Ster, kapitanie. Pod tamten brzeg. Z dala od tego drzewa.

Kobieta znikła. A po konarze przemknął wielki lis, przemknął i skrył się w gąszczu. Zwierz wydawał się czarny, biały był tylko koniec puszystego ogona.

— Znalazła nas. - Addario Bach też zauważył. - Lisica nas znalazła…

— Do kroćset…

— Bądźcie cicho, obaj. Nie siejcie paniki.

Płynęli. Z suchych drzew na brzegach obserwowały ich pelikany.

Interludium

Sto dwadzieścia siedem lat później

— Tamój, za pagórem — wskazał batem kupiec — to już Ivalo, panieneczko. Pół stajania, nie więcej, w mig dojdziesz. Ja na rozstaju na wschód ku Mariborowi obracam, tedy pożegnać się przyjdzie. Bywaj w zdrowiu, niechaj cię w drodze bogi wiodą i strzegą.

— I was niech strzegą dobry panie. - Nimue zeskoczyła z furgonu, zabrała swój węzełek i resztę bagażu, po czym dygnęła niezgrabnie. - Wielkie wam dzięki, żeście na wóz wzięli. Wtedy, w lesie… Dzięki wam wielkie…

Przełknęła ślinę na wspomnienie czarnego lasu, w głąb którego wwiódł ją przed dwoma dniami gościniec. Na wspomnienie wielkich, strasznych drzew o powykręcanych konarach, splecionych w dach nad pustą drogą. Drogą na której znalazła się nagle sama, sama jedna jak palec. Na wspomnienie zgrozy, jaka ją wówczas ogarnęła. I pragnienia, by zawrócić i uciekać. Z powrotem do domu. Porzuciwszy niedorzeczną myśl o samotnej wyprawie w świat. Wyrzuciwszy tę niedorzeczną myśl z pamięci.

— Olaboga, nie dziękuj, nie ma za co — zaśmiał się kupiec. - W drodze pomóc, ludzka rzecz. Bywaj!

— Bywajcie. Szczęśliwej drogi!

Postała chwilę na rozstaju, patrząc na kamienny słup, do gładkiej śliskości wysmagany przez deszcze i wichury. Z dawien musi tu stać, pomyślała. Kto wie, może więcej niż sto lat? Może pamięta ten słup Rok Komety? Armie królów Północy, ciągnące pod Brennę, na bitwę z Nilfgaardem?

Jak codziennie, powtórzyła wyuczoną na pamięć trasę. Jak czarodziejską formułę. Jak zaklęcie.

Wyrwa, Guado, Sibell, Brugge, Casterfurt, Mortara, Ivalo, Dorian, Anchor, Gors Velen.

Miasteczko Ivalo z oddali już dawało o sobie znać. Hałasem i smrodem.

Las kończył się przy rozstaju, dalej, aż ku pierwszym zabudowaniom, był już tylko goły i zjeżony pniakami zrąb, ciągnący się hen, hen po horyzont. Wszędzie snuł się dym, rzędami stały tu i kopciły żelazne beki, retorty do wypalania węgla drzewnego. Pachniała żywica. Im bliżej miasteczka, tym bardziej narastał hałas, dziwny metaliczny szczęk, od którego ziemia wyczuwalnie drżała pod stopami.

Nimue wkroczyła do miasteczka i aż westchnęła z podziwu. Źródłem huku i wstrząsów gruntu była najdziwaczniejsza machina, jaką kiedykolwiek zdarzyło się jej widzieć. Wielki i brzuchaty miedziany kocioł z gigantycznym kołem, którego obroty napędzały błyszczący od smaru tłok. Machina syczała, dymiła, parskała wrzątkiem i buchała parą w pewnym zaś momencie wydała z siebie gwizd, gwizd tak przeraźliwy i okropny, że Nimue aż przysiadła. Opanowała się jednak szybko, podeszła nawet bliżej i z ciekawością przyjrzała pasom, za pomocą których przekładnie piekielnej machiny napędzały piły tartaku, tnące pnie w nieprawdopodobnym tempie. Poobserwowałaby dłużej, ale uszy rozbolały ją od huku i zgrzytu pił.

Przeszła przez mostek, rzeczka pod nim była mętna i ohydnie śmierdziała, niosła wióry, korę i czapy piany.

Miasteczko Ivalo zaś, do którego właśnie wkroczyła, cuchnęło jak jedna wielka latryna, latryna, w której na domiar złego ktoś uparł się przypiekać nad ogniem nieświeże mięso. Nimue, która ostatni tydzień spędziła wśród łąk i lasów, zaczynało brakować tchu. Miasteczko Ivalo, kończące kolejny etap na trasie, jawiło się jej jako miejsce odpoczynku. Teraz wiedziała, że nie zabawi tu dłużej, niż to bezwzględnie konieczne. I nie zachowa Ivalo w miłych wspomnieniach.

Na targowisku — jak zwykle — spieniężyła łubiankę grzybów i lecznicze korzenie. Poszło szybko, zdążyła nabrać wprawy, wiedziała, na co jest popyt i do kogo iść z towarem. Przy transakcjach udawała przygłupią dzięki temu nie miała problemów ze zbytem, handlarki na wyprzódki spieszyły okpić niedojdę. Zarabiała mało, ale prędko. A tempo się liczyło.

Jedynym w okolicy źródłem czystej wody była studnia na ciasnym placyku i by napełnić manierkę, Nimue musiała odstać swoje w długaśnym ogonku. Nabycie prowiantu na dalszą drogę poszło jej sprawniej. Zwabiona zapachem kupiła też na straganie kilka pasztecików z nadzieniem, które przy bliższych oględzinach wydało się jej jednak podejrzanym. Siadła przy mleczarni, by paszteciki zjeść, póki jeszcze choć w miarę nadawały się do spożycia bez poważnego uszczerbku na zdrowiu. Nie wyglądało bowiem, by długo w tym stadium przetrwały.