Naprzeciw była karczma «Pod Zieloną…», urwana dolna deska szyldu czyniła z nazwy zagadkę i intelektualne wyzwanie, Nimue po chwili zupełnie zatraciła się w próbach odgadnięcia, co też, prócz żaby i sałaty, może być zielone. Z zamyślenia wyrwała ją głośna dyskusja, jaką na schodkach karczmy wiedli stali bywalcy.
— «Prorok Lebioda», mówię wam — perorował jeden. - Ten bryg z legendy. Statek widmo, co więcej niż sto lat temu nazad bez wieści był przepadł, z całą załogą. Co to się potem pojawiał na rzece, kiedy się miało jakie nieszczęście przydarzyć. Z upiorami na pokładzie się pojawiał, wielu widziało. Bajali, że póty widmem będzie, póki ktoś wraku nie odnajdzie. No i odnaleźli wreszcie.
— Gdzie?
— W Przyujściu, na starorzeczu, śród błot, w samym sercu bagna, co je osuszali. Cały zielskiem bagiennym był zarosły. I mchami. Gdy te glony i mchy zdrapali, napis się pokazał. «Prorok Lebioda».
— A skarby? Skarby naszli? Skarby tam pono mieli być, w ładowni. Naszli?
— Nie wiada. Kapłani, mówią wrak zajęli. Niby że relikwia.
— Ot, durnota — czknął inny bywalec. - W bajki wierzycie, jako te dzieci. Znaleźli jakąś krypę starą a oni zaraz: statek widmo, skarby, relikwie. Wszystko to, powiadam wam, gówno prawda, pismackie legendy, durne plotki, babskie baje. Hola, ty tam! Dzieweczko! A tyś kto? Czyjaś ty?
— Swoja własna. - Nimue wypraktykowała już, jak odpowiadać.
— Włosy odgarnij, ucho pokaż! Bo na elfie nasienie patrzysz! A my tu elfich mieszańców nie chcemy!
— Niechajcie mnie, nie wadzę wam przecie. A wnet w drogę ruszam.
— Ha! A dokąd to?
— Do Dorian. - Nimue nauczyła się też, by zawsze podawać jako cel tylko kolejny etap, by nigdy, przenigdy nie zdradzać końcowego celu wędrówki, bo to wzbudzało tylko szaloną wesołość.
— Ho-ho! Szmat drogi przed tobą!
— Toteż i zaraz idę. A to wam jeszcze rzeknę, cni panowie, że żadnych skarbów «Prorok Lebioda» nie wiózł, nic o tym legenda nie mówi. Statek przepadł i stał się widmem, bo był przeklęty, a jego szyper nie posłuchał mądrej rady. Wiedźmin, który tam był, radził, by statek zawrócić, by się w rzeczne odnogi nie zapuszczać, póki on klątwy nie zdejmie. Czytałam o tym…
— Mleko masz pod nosem — orzekł pierwszy bywalec — a takaś mądra? Izbę ci zamiatać, dziewko, garnków doglądać i kalesony prać, ot co. Znalazła się czytata, widzieliśta?
— Wiedźmin! — parsknął trzeci. - Bajki, nic, ino bajki!
— Jeśliś taka mądrala — wtrącił kolejny — to i o naszym Sójczym Lesie wiesz pewnikiem. Co, nie? Toć powiemy: w Sójczym Lesie cosik złe śpi. Ale co parę lat się budzi, a wonczas biada temu, co przez las wędruje. A twoja droga, jeśli po prawdzie do Dorian zmierzasz, rychtyk przez Sójczy Las wiedzie.
— A to został tam jeszcze jakiś las? Wszystkoście przecie w okolicy wycięli, goły zrąb ostał.
— Patrzta, jaka mądrala, niedorostek pyskaty. Po to jest las, by go rąbać, nie? Co zrąbalim, to zrąbalim, co zostało, to zostało. A do Sójczego Lasu i drwale lękają się iść, taka tam zgroza. Sama obaczysz, jak tamój trafisz. Ze strachu w majty się zeszczasz!
— To ja już lepiej pójdę.
Wyrwa, Guado, Sibell, Brugge, Casterfurt, Mortara, Ivalo, Dorian, Anchor, Gors Velen.
Jestem Nimue verch Wledyr ap Gwyn.
Zmierzam do Gors Velen. Do Aretuzy, szkoły czarodziejek na wyspie Thanedd.
Niegdyś mogłyśmy bardzo wiele. Mogłyśmy tworzyć iluzje magicznych wysp, pokazywać tysięcznym tłumom tańczące na niebie smoki. Mogłyśmy wywoływać wizje potężnej armii, zbliżającej się do murów miasta, i wszyscy mieszkańcy widzieli tę armię tak samo, aż do najdrobniejszych detali ekwipunku i znaków na chorągwiach. Jednak sprawić to mogły tylko tamte, nie mające sobie równych lisice z czasów pradawnych, które swą czarodziejską moc okupiły życiem. Od tamtych pór zdolności naszego gatunku uległy znaczącej degradacji — zapewne skutkiem ciągłego przebywania wśród ludzi.
Rozdział piętnasty
- Ładnieś nas urządził, Pudłorak! — wściekał się Javil Fysh. - Ładnieś nas wplątał! Od godziny kluczymy po odnogach! Ja słyszałem o tych bagniskach, niedobre rzeczy o nich słyszałem! Tu ludzie giną i statki! Gdzie jest rzeka? Gdzie farwater? Dlaczego…
— Zawrzyjcież, do kroćset, gębę! - zdenerwował się kapitan. - Gdzie farwater, gdzie farwater! W dupie, ot gdzie! Tacyście mądrzy? Proszę, jest okazja się wykazać! Znowu rozwidlenie! Jak mam płynąć, panie mądrala? W lewo, jak nurt niesie? Czy w prawo może rozkażecie?
Fysh parsknął i odwrócił się plecami. Pudłorak chwycił za rumby steru i pokierował slup w lewą odnogę.
Majtek z ołowianką wrzasnął. Po chwili, znacznie głośniej, wrzasnął Kevenard van Vliet.
— Od brzegu, Pudłorak! — zaryczał Petru Cobbin. - Ster prawo na burt! Z dala od brzegu! Z dala od brzegu!
— Co jest?
— Węże! Nie widzisz? Wężeeee! Addario Bach zaklął.
Lewy brzeg roił się od węży. Gady wiły się wśród trzcin i przybrzeżnych wodorostów, pełzały po na wpół zanurzonych pniach, zwieszały się, sycząc, z nadwodnych gałęzi. Geralt rozpoznawał mokasyny, grzechotniki, żararaki, boomslangi, daboje, gałęźnice, żmije sykliwe, ariety, czarne mamby i inne, których nie znał.
Cała załoga «Proroka» w popłochu uciekła od bakburty, wrzeszcząc na różne głosy. Kevenard van Vliet przybiegł na rufę, ukucnął, dygocąc cały, za plecami wiedźmina. Pudłorak zakręcił kołem sterowym, slup zaczął zmieniać kurs. Geralt położył mu rękę na ramieniu.
— Nie — powiedział. - Trzymaj, jak było. Nie zbliżaj się do prawego brzegu.
— Ale węże… — Pudłorak wskazał na gałąź, do której się zbliżali, całą obwieszoną syczącymi gadami. - Spadną na pokład…
— Nie ma żadnych węży! Trzymaj kurs. Z dala od prawego brzegu.
Wanty grotmasztu zawadziły o zwisającą gałąź. Kilka węży owinęło się wokół lin, kilka, w tym dwie mamby, spadło na pokład. Unosząc się i sycząc, zaatakowały ściśniętych przy sterburcie. Fysh i Cobbin umknęli na dziób, majtkowie, wrzeszcząc, rzucili się ku rufie. Jeden skoczył do wody, zniknął w niej, nim zdążył krzyknąć. Na powierzchni zakłębiła się krew.
- Żyrytwa! — Wiedźmin wskazał na falę i oddalający się ciemny kształt. - W odróżnieniu od węży prawdziwa.
— Nienawidzę gadów… — zaszlochał skurczony u burty Kevenard van Vliet. -Nienawidzę węży…
— Nie ma żadnych węży. I nie było żadnych. Iluzja.
Majtkowie krzyczeli, przecierali oczy. Węże znikły. Zarówno te z pokładu, jak i te z brzegu. Nie było nawet śladu po wężach.
— Co to… — wystękał Petru Cobbin. - Co to było?
— Iluzja — powtórzył Geralt. - Aguara nas dopadła.
- Że co?
— Lisica. Tworzy iluzje, by nas dezorientować. Zastanawiam się, od kiedy. Burza była raczej prawdziwa. Ale odnogi były dwie, kapitan widział dobrze. Aguara skryła jedną z odnóg pod iluzją i sfałszowała wskazania busoli. Stworzyła też iluzję węży.
— Wiedźmińskie bajania! — parsknął Fysh. - Elfie przesądy! Zabobony! Że niby co, byle lis ma takie zdolności? Schowa odnogę, oszuka busolę? Pokaże węże tam, gdzie ich nie ma? Bzdura! Ja wam mówię, że to te wody! Zatruły nas opary, jadowite bagienne gazy i miazmaty! To przez to te zwidy-niewidy…