— Też się cieszę, że cię widzę.
— Koral? Jest? A jeśli jest, to gdzie?
— Przed chwilą — wzruszyła ramionami — widziałam ją między nogami pacjentki. Z całą pewnością jest tam nadal.
— Faktycznie nie masz wyjścia, Mozaik — odrzekł spokojnie, patrząc jej w oczy. -Musisz zostać czarodziejką. Zaprawdę, masz ogromne predyspozycje i zadatki. Twego ciętego dowcipu nie doceniliby w manufakturze tkackiej. Ani tym bardziej w lupanarze.
— Uczę się i rozwijam. - Nie spuściła wzroku. - Już nie płaczę w kątku. Odpłakałam swoje. Ten etap mam już za sobą.
— Nie, nie masz, oszukujesz się. Jeszcze wiele przed tobą. I sarkazm cię przed tym nie uchroni. Zwłaszcza że jest sztuczny i kiepsko naśladowany. Ale dość o tym, nie mnie udzielać ci życiowych nauk. Gdzie, pytałem, jest Koral?
— Tutaj. Witaj.
Czarodziejka jak duch wyłoniła się zza kotary. Jak Mozaik, była w białym lekarskim kitlu, a jej upięte rude włosy kryła płócienna czapeczka, którą w zwykłych warunkach uznałby za śmieszną. Ale warunki nie były zwykłe i śmiech nie był na miejscu, potrzebował sekund, by to pojąć.
Podeszła, bez słów pocałowała go w policzek. Wargi miała zimne. A oczy podkrążone.
Pachniała lekami. I tym czymś, czego używała jako dezynfektantu. To był wredny, odpychający, chory zapach. Zapach, w którym był lęk.
— Zobaczymy się jutro — uprzedziła go. - Jutro o wszystkim mi opowiesz.
— Jutro.
Spojrzała nań, a było to spojrzenie z bardzo daleka, znad dzielącej ich przepaści czasu i zdarzeń. Potrzebował sekund, by pojąć, jak głęboka to przepaść i jak odległe dzielą ich zdarzenia.
— Może lepiej pojutrze. Idź do miasta. Spotkaj się z poetą, bardzo się o ciebie niepokoił. Ale teraz idź, proszę. Muszę zająć się pacjentką.
Gdy odeszła, spojrzał na Mozaik. Zapewne wystarczająco wymownie, bo nie zwlekała z wyjaśnieniem.
— Rano miałyśmy poród — powiedziała, a głos zmienił jej się lekko. - Trudny. Zdecydowała się na kleszcze. I wszystko, co mogło pójść źle, poszło źle.
— Rozumiem.
— Wątpię.
— Do widzenia, Mozaik.
— Długo cię nie było. - Uniosła głowę. - Dużo dłużej, niż oczekiwała. Na Rissbergu nic nie wiedzieli albo udawali, że nie wiedzą. Coś się wydarzyło, prawda?
— Coś się wydarzyło.
— Rozumiem.
— Wątpię.
Jaskier zaimponował domyślnością. Stwierdzając fakt, z oczywistością którego Geralt wciąż nie do końca się oswoił. I nie całkiem ją akceptował.
— Koniec, co? Przeminęło z wiatrem? No jasne, ona i czarodzieje potrzebowali cię, zrobiłeś swoje, możesz odejść. I wiesz co? Rad jestem, że to już. Kiedyś wszak musiał skończyć się ten przedziwny romans, a im dłużej trwał, tym groźniejsze implikował konsekwencje. Ty również, jeśli chcesz znać moje zdanie, powinieneś się cieszyć, że masz to z głowy i że tak gładko poszło. W uśmiech radosny powinieneś stroić zatem lica, nie zaś w grymas mroczny i posępny, z którym, uwierz mi, wyjątkowo ci nie do twarzy, wyglądasz z nim po prostu jak człowiek na ciężkim kacu, który na domiar struł się zakąską i nie pamięta, na czym i kiedy złamał ząb ani skąd te ślady nasienia na spodniach.
— A może — ciągnął bard, zupełnie niezrażony brakiem reakcji ze strony wiedźmina — twe przygnębienie z czego innego wypływa? Czyżby z faktu, że to ciebie wystawiono za drzwi, podczas gdy ty planowałeś finał we własnym stylu? Taki z ucieczką nad ranem i kwiatkami na stoliku? Ha, ha, w miłości jak na wojnie, przyjacielu, a twoja miła postąpiła jak wytrawny strateg. Zadziałała wyprzedzająco, atakiem prewencyjnym. Musiała czytać Historię wojen marszałka Pelligrama. Pelligram przytacza wiele przykładów zwycięstw osiągniętych z pomocą podobnego fortelu.
Geralt nadal nie reagował. Jaskier, wyglądało, reakcji nie oczekiwał. Dopił piwo, skinął na karczmarkę, by przyniosła następne.
— Biorąc powyższe pod rozwagę — podjął, kręcąc kołki lutni — ja generalnie jestem za seksem na pierwszej randce. Na przyszłość ze wszech miar ci polecam. Eliminuje to konieczność dalszych randek z tą samą osobą co bywa nużące i czasochłonne. Jeśli już przy tym jesteśmy, to zachwalana przez ciebie pani mecenas faktycznie okazała się warta zachodu. Nie uwierzysz…
— Uwierzę — wiedźmin nie wytrzymał, przerwał dość obcesowo. - Uwierzę bez opowiadania, możesz więc je sobie darować.
— No tak — skonstatował bard. - Przygnębion, strapion i zgryzotą trawion, przez co zgryźliw i opryskliw. To nie tylko kobieta, zdaje mi się. To coś jeszcze. Wiem, psiakrew. I widzę. W Novigradzie nie udało się? Nie odzyskałeś mieczy?
Geralt westchnął, choć obiecywał sobie nie wzdychać.
— Nie odzyskałem. Spóźniłem się. Były komplikacje, wydarzyło się to i owo. Złapała nas burza, potem nasza łódka zaczęła brać wodę… A potem pewien białoskórnik ciężko się rozchorował… Ach, nie będę cię nudził szczegółami. Krótko mówiąc, nie zdążyłem na czas. Gdy dotarłem do Novigradu, było już po aukcji. W domu Borsodych zbyli mnie krótko. Aukcje objęte są tajemnicą sprzedaży, chroniącą zarówno osoby wystawiające, jak i kupujące. Osobom postronnym firma nie udziela żadnych informacji, bla, bla, bla, do widzenia panu. Nie dowiedziałem się niczego. Nie wiem, czy miecze sprzedano, a jeśli tak, to kto je kupił. Nie wiem nawet tego, czy złodziej w ogóle wystawił miecze na aukcji. Mógł wszak zlekceważyć radę Pratta, mogła mu się trafić inna sposobność. Nie wiem nic.
— Pech. - Pokiwał głową Jaskier. - Pasmo niefortunnych trafów. Śledztwo kuzyna Ferranta też stanęło, jak mi się zdaje, w martwym punkcie. Kuzyn Ferrant, jeśli już przy nim jesteśmy, nieustannie o ciebie dopytuje. Gdzie jesteś, czy mam od ciebie jakieś wieści, kiedy wrócisz, czy aby zdążysz na królewskie gody i czy aby nie zapomniałeś o obietnicy złożonej księciu Egmundowi. Oczywiście słowa mu nie pisnąłem ani o twoich przedsięwzięciach, ani o aukcji. Ale święto Lammas, przypominam, coraz bliżej, zostało dziesięć dni.
— Wiem. Ale może coś się w tym czasie wydarzy? Coś szczęśliwego, dajmy na to? Po paśmie niefortunnych trafów przydałaby się jakaś odmiana.
— Nie przeczę. A jeśli…
— Pomyślę i podejmę decyzję. - Geralt nie dał bardowi dokończyć. - Do tego, by na królewskich godach wystąpić jako straż przyboczna, w zasadzie nic mnie nie obliguje, Egmund i instygator nie odzyskali moich mieczy, a taki był warunek. Ale wcale nie wykluczam, że spełnię książęce życzenie. Przemawiają za tym choćby względy materialne. Książę przechwalał się, że grosza nie poskąpi. A wszystko wskazuje na to, że będą mi potrzebne całkiem nowe miecze, wykonane na specjalne zamówienie. A to będzie sporo kosztować. Ach, co tu gadać. Chodźmy gdzieś coś zjeść. I wypić.
— Do Ravengi, do «Natury»?
— Nie dziś. Dziś mam ochotę na rzeczy proste, naturalne, nieskomplikowane i szczere. Jeśli wiesz, co mam na myśli.
— Jasne, że wiem. - Jaskier wstał. - Chodźmy nad morze, do Palmyry. Znam jedno miejsce. Dają tam śledzie, wódkę i zupę z ryb, które zwą się kurki. Nie śmiej się! Naprawdę tak się zwą!
— Niech się zwą, jak chcą. Idziemy.
Most na Adalatte był zablokowany, przetaczała się właśnie przezeń kolumna wyładowanych wozów i grupa konnych, ciągnących luzaki. Geralt i Jaskier musieli zaczekać, usunąć się z drogi.
Kawalkadę zamykał samotny jeździec na gniadej klaczy. Klacz rzuciła łbem i powitała Geralta przeciągłym rżeniem.
— Płotka!
— Witaj, wiedźminie. - Jeździec zdjął kaptur, odsłonił twarz. - Ja właśnie do ciebie. Choć nie spodziewałem się, że tak szybko na siebie wpadniemy.