W nadziei, iż powyższe wyjaśnienie okaże się dla Kapituły wystarczające dla zamknięcia sprawy, bene valere optamus i pozostajemy z najwyższym poważaniem
za zespół badawczy Kompleksu Rissberg
semper fidelis vestrarum bona amica
Odpłać ciosem za cios, pogardą za pogardę, śmiercią za śmierć, a odpłać z potężnym procentem! Oko za oko, ząb za ząb, w czwórnasób, po stokroć!
Rozdział siedemnasty
— W samą porę — powiedział ponuro Frans Torquil.
— Zdążyłeś, wiedźminie, rychtyk na widowisko. Zaraz się zacznie.
Leżał na łóżku, na wznak, blady jak bielona ściana, z włosami mokrymi od potu i przyklejonymi do czoła. Miał na sobie wyłącznie zgrzebną lnianą koszulę, która Geraltowi od razu skojarzyła się ze śmiertelną. Lewe udo, od pachwiny aż po kolano, spowijał przesiąknięty krwią bandaż.
Pośrodku izby ustawiono stół, nakryto prześcieradłem. Niski typek w czarnym kaftanie bez rękawów wykładał na stół narzędzia, po kolei, jedno po drugim. Noże. Kleszcze. Dłuta. Piły.
— Jednego mi żal — zgrzytnął zębami Torquil. - Że ich dopaść nie zdołałem, skurwysynów. Wola bogów, niepisane mi było… I już nie będzie.
— Co się stało?
— To samo, psiakrew, co w Cisach, Rogowiźnie, Sośnicy. Tyle że nietypowo, na samym skraju puszczy. I nie na polanie, ale na gościńcu. Naskoczyli na podróżnych. Troje zabili, dwoje dzieci porwali. Trzeba trafu, żem był z oddziałem w pobliżu, od razu poszliśmy w pościg, wnet goniliśmy na oko. Dwóch drabów wielkich jak byki i jednego pokracznego garbusa. I tenże garbus z kuszy do mnie wygarnął.
Konstabl zaciął zęby, krótkim gestem wskazał na zabandażowane udo.
— Rozkazałem moim, by mię zostawili i tamtych gonili. Nie posłuchały, psiejuchy. I skutek taki, że uszli. A ja? Co z tego, że zratowali? Kiedy mi ninie nogę urżną? Wolej by mi było, kurwa, skąpiec tam, ale jeszcze tamtych fikających nogami na stryczkach zobaczyć, nim by mi oczy zgasły. Nie usłuchały rozkazu, huncwoty. Teraz siedzą tam, wstydzą się.
Podwładni konstabla, faktycznie jak jeden mąż z nieszczególnymi minami, okupowali ławę pod ścianą. Towarzyszyła im nijak do towarzystwa nie przystająca pomarszczona staruszka w kompletnie nie licującym z siwizną wianku na głowie.
— Możemy zaczynać — powiedział typek w czarnym kaftanie. - Pacjenta na stół, przywiązać mocno pasami. Niechaj postronni opuszczą izbę.
— Niech zostaną — warknął Torquil. - Niech wiem, że patrzą. Będzie mi wstyd krzyczeć.
— Zaraz. - Geralt wyprostował się. - Kto orzekł, że amputacja jest konieczna?
— Jam tak orzekł. - Czarny typek też się wyprostował, ale by spojrzeć Geraltowi w twarz, i tak musiał mocno zadzierać głowę. - Jam jest messer Luppi, lejbmedyk bajlifa z Gors Velen, specjalnie przysłany. Badaniem stwierdziłem, że rana zakażona. Nogę mus odjąć, innego ratunku nie ma.
— Ile bierzesz za zabieg?
— Koron dwadzieścia.
— Masz tu trzydzieści. - Geralt wysupłał z mieszka trzy dziesięciokoronówki. - Zbierz instrumenty, pakuj się, wracaj do bajlifa. Gdyby pytał, to pacjentowi ma się ku lepszemu.
— Ale… Zaprotestować muszę…
— Pakuj się i wracaj. Którego z tych słów nie rozumiesz? A ty, babko, sama tu. Odwiń bandaż.
— On — staruszka wskazała łejbmedyka — zabronił mi rannego tykać. Żem niby znachorka i wiedźma. Groził, że doniesie na mnie.
— Olej go. On zresztą właśnie wychodzi.
Babka, w której Geralt od razu poznał zielarkę, posłuchała. Odwijała bandaż ostrożnie, mimo tego Torquil kręcił głową posykiwał i stękał.
— Geralt… — stęknął. - Co ty kombinujesz? Mówił medykus, że ratunku nie ma… Lepiej nogę stracić niż życie.
— Gówno prawda. Wcale nie lepiej. A teraz się zamknij. Rana wyglądała paskudnie. Ale Geralt widywał gorsze.
Wyjął z sakwy puzdro z eliksirami. Messer Luppi, już spakowany, przyglądał się, kręcił głową.
— Na nic tu dekokty — orzekł. - Na nic łżemagia i znachorskie sztuczki. Szarlataneria i tyle. Jako medyk, zaprotestować muszę…
Geralt odwrócił się, spojrzał. Medyk wyszedł. Pospiesznie. Potknął się w progu.
— Czterech do mnie. - Wiedźmin odkorkował flakonik. - Przytrzymajcie go. Zaciśnij zęby, Frans.
Wylany na ranę eliksir spienił się silnie. Konstabl stęknął rozdzierająco. Geralt odczekał chwilę, wylał drugi eliksir. Ten drugi też się pienił, a do tego syczał i dymił. Torquil zakrzyczał, zaszamotał głową wyprężył się, przewrócił oczami i zemdlał.
Staruszka wydobyła z tobołka łagiewkę, wybrała stamtąd przygarść zielonej mazi, grubą warstwą nałożyła na kawał złożonego płótna, przykryła ranę.
- Żywokost — odgadł Geralt. - Okład z żywokostu, arniki i nagietka. Dobrze, babulu, bardzo dobrze. Przydałby się też dziurawiec, kora dębu…
— Widzita go — przerwała babka, nie unosząc głowy znad nogi konstabla. - Zielarstwa będzie mnie uczył. Ja, synku, leczyłam ziołami już wtedy, kiedyś ty jeszcze obrzygiwał nianię kaszką z mleczkiem. A wy, drągale, odstąpcież, bo mi światło zasłaniacie. I cuchniecie niemożebnie. Zmieniać trza onuce, zmieniać. Co jakiś czas. Poszli precz z izby, do kogo mówię?
— Nogę trzeba będzie unieruchomić. Włożyć w długie łubki…
— Nie ucz mnie, mówiłam. I sam też na dwór się wynoś. Czego tu jeszcze stoisz? Na co czekasz? Na podzięki, żeś wielkodusznie swe magiczne wiedźmińskie leki poświęcił? Na obietnicę, że on ci tego póki życia nie zapomni?
— Chcę go o coś spytać.
— Zaprzysiąż, Geralt — zupełnie nieoczekiwanie odezwał się Frans Torquil — że ich dopadniesz. Że im nie darujesz…
— Dam mu cosik na sen i gorączkę, bo bredzi. A ty, wiedźminie, wyjdź. Poczekaj przed chałupą.
Nie czekał długo. Babka wyszła, podciągnęła kieckę, poprawiła przekrzywiony wianek. Usiadła obok na przyzbie. Potarła stopą o stopę. Miała niezwykle małe.
- Śpi — oznajmiła. - I chyba wyżyje, jeśli się nic złego nie wda, tfu, tfu. Kość się zrośnie. Ocaliłeś mu girę wiedźmińskimi czarami. Kulawym na zawsze zostanie i na koń, widzi mi się, już nie siędzie nigdy, ale co dwie nogi, to nie jedna, he, he.
Sięgnęła za pazuchę, pod haftowany serdak, przez co jeszcze silniej zapachniała ziołami. Wyciągnęła drewniane puzdereczko, otworzyła je. Po chwili wahania podsunęła Geraltowi.
— Wciągniesz?
— Nie, dziękuję. Nie używam fisstechu.
— Ja zaś… - Zielarka wciągnęła narkotyk do nosa, najpierw do jednej, potem drugiej dziurki. - Ja zaś i owszem, od czasu do czasu. Kurewsko dobrze robi. Na jasność umysłu. Na długowieczność. I urodę. Popatrz ino na mnie.
Popatrzył.
— Za wiedźmiński lek dla Fransa — babka przetarła łzawiące oko, pociągnęła nosem — dziękuję ci, nie zapomnę. Wiem, że zazdrośnie onych waszych dekoktów strzeżecie. A tyś mu ich użyczył, bez namysłu. Choć przecie przez to dla ciebie samego może w potrzebie zbraknąć. Nie strach?