— Aż ciarki chodzą gdy tamten dzień wspomnę. - Dussart pobladł mimo opalenizny. -Ledwiem wtedy nie umarł ze strachu, gdym was ze srebrną klingą uwidział. Myślałem, ostatnia moja godzina wybiła. Mało to się słyszało opowieści? O wiedźminach-mordercach, w krwi i męce się lubujących? Wyście, pokazało się, człek prawy. I dobry.
— Nie przesadzajmy. Ale mojej rady posłuchałeś, wyniosłeś się z Guaamez.
— Musiałem — rzekł ponuro Dussart. - W Guaamez niby uwierzyli, żem odczarowany, ale mieliście rację, były wilkołak też nie ma wśród ludzi lekko. Wyszło na wasze: to, kim się było, u ludzi większe ma znaczenie niż to, kim się jest. Mus był się stamtąd wynosić, wędrować w obce okolice, gdzie nikt mnie nie znał. Tułałem się, tułałem… Aż wreszcie tu trafiłem. I tu Edwinę poznałem…
— Rzadko się zdarza — pokręcił głową Geralt — by dwoje teriantropów złączyło się w parę. Jeszcze rzadsze bywa potomstwo z takich związków. Szczęściarz z ciebie, Dussart.
— A żebyście wiedzieli — wyszczerzył zęby wilkołak. - Dzieciaki jak z obrazka, rosną na piękne panny. A z Edwiną to my się jak w korcu maku dobrali. Z nią mi być, po kres dni.
— Poznała we mnie wiedźmina od razu. I od razu gotowa była do obrony. Wrzącym barszczem, nie uwierzysz, miała zamiar mnie potraktować. Pewnie i ona nasłuchała się wilkołaczych bajek o krwiożerczych wiedźminach w męce się lubujących.
— Wybaczcie jej, panie Geralcie. A owego barszczu wnet pokosztujem. Edwina wyborny barszcz warzy.
— Może lepiej — wiedźmin pokręcił głową — bym się nie narzucał. Dzieci straszyć nie chcę, tym bardziej twojej małżonki denerwować. Dla niej wciąż jestem zbój z mieczem, trudno oczekiwać, by tak od razu się do mnie przekonała. Powiedziała, że krwią cuchnę. W przenośni, jak rozumiem.
— Nie bardzo. Bez urazy, panie wiedźminie, ale jedzie od was krwią okrutnie.
— Nie miałem kontaktu z krwią od…
— Od jakichś dwóch tygodni, bym powiedział — dokończył wilkołak. - To krzepnąca krew, martwa krew, dotykaliście kogoś pokrwawionego. Jest i wcześniejsza krew, sprzed miesiąca. Zimna krew. Krew gada. Sami też krwawiliście. Z rany, żywą krwią.
— Jestem pełen podziwu.
— My, wilkołaki — Dussart wyprostował się dumnie — ździebko czulsze od ludzkiego mamy powonienie.
— Wiem — uśmiechnął się Geralt. - Wiem, że wilkołaczy zmysł węchu to istny cud przyrody. Dlatego to właśnie do ciebie przychodzę prosić o przysługę.
— Ryjówki — powęszył Dussart. - Ryjówki, znaczy się sorki. I norniki. Dużo norników. Łajno. Dużo łajna. Głównie kuny. I łasicy. Nic więcej.
Wiedźmin westchnął, po czym splunął. Nie krył rozczarowania. Była to już czwarta jaskinia, w której Dussart nie wywęszył nic poza gryzoniami i polującymi na gryzonie drapieżnikami. I obfitością łajna jednych i drugich.
Przeszli do następnego ziejącego w skalnej ścianie otworu. Kamienie usuwały się spod nóg, sypały na piarg. Było stromo, szło się z trudem, Geralt zaczynał już odczuwać zmęczenie. Dussart w zależności od terenu zmieniał się w wilka albo zostawał w postaci ludzkiej.
— Niedźwiedzica. - Zajrzał do kolejnej groty, pociągnął nosem. - Z młodymi. Była, ale poszła, już jej tam nie ma. Są świstaki. Ryjówki. Nietoperze. Dużo nietoperzy. Gronostaj. Kuna. Rosomak. Dużo łajna.
Następna pieczara.
— Tchórzyca. Ma cieczkę. Jest też rosomak… Nie, dwa. Para rosomaków.
— Podziemne źródło, woda lekko siarczana. Gremliny, cała grupa, chyba z dziesięć sztuk. Jakieś płazy, chyba salamandry… Nietoperze…
Z położonego gdzieś wysoko występu skalnego sfrunął ogromny orzeł, krążył nad nimi, pokrzykując.
Wilkołak uniósł głowę, spojrzał na górskie szczyty. I sunące zza nich ciemne chmury.
— Burza idzie. To ci lato, żeby niemal dnia bez burzy… Co robimy, panie Geralcie? Następna dziura?
— Następna dziura.
By dotrzeć do tej następnej, musieli przebyć spadającą z krzesanicy siklawę, niezbyt dużą, ale wystarczającą do tego, by ich solidnie zmoczyć. Porosłe mchem skały były tu śliskie jak mydło. Dussart, by jakoś iść, zmienił się w wilka. Geralt, kilka razy niebezpiecznie się pośliznąwszy, przemógł się, zaklął i pokonał trudny odcinek na czworakach. Dobrze, że nie ma tu Jaskra, pomyślał, opisałby to w balladzie. Przodem lykantrop w wilczej postaci, za nim wiedźmin na czworakach. Mieliby ludzie używanie.
— Duża dziura, panie wiedźminie — powęszył Dussart. - Duża i głęboka. Są tam górskie trolle, pięć albo sześć wyrośniętych trolli. I nietoperze. Mnóstwo nietoperzego łajna.
— Idziemy dalej. Do następnej.
— Trolle… Te same trolle, co poprzednio. Pieczary się łączą.
— Niedźwiedź. Piastun. Był tam, ale poszedł. Niedawno.
- Świstaki. Nietoperze. Liścionosy.
Od następnej jaskini wilkołak odskoczył jak oparzony.
— Gorgon — wyszeptał. - W głębi jamy siedzi wielki gorgon. Śpi. Poza nim nie ma tam nic.
— Nie dziwię się — mruknął wiedźmin. - Odejdźmy. Po cichu. Bo gotów się zbudzić… Odeszli, oglądając się niespokojnie. Do kolejnej groty, szczęśliwie położonej w oddaleniu od leża gorgona, zbliżali się bardzo powoli, świadomi, że ostrożność nie zawadzi. Nie zawadziła, ale okazała się niepotrzebną. Kilka kolejnych pieczar nie kryło w swych czeluściach niczego poza nietoperzami, świstakami, myszami, nornikami i ryjówkami. I całymi pokładami łajna.
Geralt był zmęczony i zrezygnowany. Dussart w wyraźny sposób też. Ale trzymał, przyznać mu było trzeba, fason, nie objawił zniechęcenia słowem ni gestem. Wiedźmin nie miał jednak złudzeń. Wilkołak wątpił w powodzenie operacji. Zgodnie z tym, co Geralt niegdyś zasłyszał, a co potwierdziła babka zielarka, góra Cremora była od wschodniej, stromej strony dziurawa jak ser, przewiercona niezliczonymi jaskiniami. Jaskiń, i owszem, znaleźli bez liku. Ale Dussart wyraźnie nie wierzył, by udało się wywęszyć i odnaleźć tę właściwą, będącą podziemnym przejściem do wnętrza skalnego kompleksu Cytadeli.
Na domiar złego błysnęło. Zagrzmiało. I zaczęło padać. Geralt miał szczery zamiar splunąć, zakląć brzydko i ogłosić koniec przedsięwzięcia. Przemógł się.
— Ruszamy, Dussart. Następna dziura.
— Wedle życzenia, panie Geralcie.
I nagle, przy kolejnym ziejącym w skale otworze, nastąpił — zupełnie jak w kiepskiej powieści — przełom akcji.
— Nietoperze — ogłosił wilkołak, węsząc. - Nietoperze i… I kot.
— Ryś? Żbik?
— Kot — wyprostował się Dussart. - Zwykły domowy kot.
Otto Dussart z ciekawością przyglądał się buteleczkom eliksirów, patrzył, jak wiedźmin je wypija. Obserwował zmiany zachodzące w wyglądzie Geralta, a oczy rozszerzały mu się z podziwu i strachu.
— Nie każcie mi aby — powiedział — wchodzić z wami do tej jamy. Bez urazy, ale nie pójdę. Ze strachu, co tam może być, aż sierść mi się jeży…
— Ani mi w głowie postało, by cię o to prosić. Wracaj do domu, Dussart, do żony i dzieci. Wyświadczyłeś mi przysługę, zrobiłeś, o co cię poprosiłem, więcej wymagać nie mogę.
— Zaczekam — zaprotestował wilkołak. - Zaczekam, aż wyjdziecie.
— Nie wiem — Geralt poprawił miecz na plecach — kiedy stamtąd wyjdę. I czy w ogóle wyjdę.