— Nie mówcie tak. Zaczekam… Zaczekam do zmierzchu.
Dno jaskini zalegał gruby pokład nietoperzego guana. Same nietoperze — brzuchate gacki — gronami całymi wisiały u stropu, wiercąc się i ospale popiskując. Strop początkowo był wysoko nad głową Geralta, po równym dnie mógł iść w miarę szybko i wygodnie. Wygoda skończyła się jednak rychło — wpierw musiał zacząć się schylać, schylać coraz niżej i niżej, wreszcie nie pozostało nic innego, jak poruszać się na czworakach. A w końcu pełznąć.
Był moment, w którym zatrzymał się, zdecydowany zawracać, ciasnota poważnie groziła utknięciem.
Ale usłyszał szum wody, a na twarzy poczuł jakby powiew zimnego powietrza. Świadom, że ryzykuje, przepchnął się przez szczelinę, odetchnął z ulgą, gdy zaczęła się poszerzać. Korytarz znienacka stał się pochylnią, po której zjechał w dół, prosto w koryto podziemnego strumienia, wypływającego spod jednej skały, a znikającego pod przeciwległą. Skądś z góry sączyło się słabe światło i to stamtąd — z bardzo wysoka — dochodziły zimne powiewy.
Ponor, w którym znikał strumień, wyglądał na zalany wodą całkowicie, wiedźminowi, choć podejrzewał tam syfon, nie w smak było nurkować. Wybrał drogę w górę strumienia, pod wartki prąd, po wiodącej w górę pochylni. Nim wydostał się z pochylni do wielkiej sali, był przemoczony do suchej nitki i upaprany mułem wapiennych osadów.
Sala była ogromna, cała w majestatycznych naciekach, polewach, draperiach, stalagmitach, stalaktytach i stalagnatach. Strumień płynął dnem, głęboko wydrążonym meandrem. Także i tu z góry sączyło się światło i czuło się słaby przeciąg. Czuło się coś jeszcze. Węch wiedźmina z powonieniem wilkołaka konkurować nie mógł, ale teraz i wiedźmin czuł to, co wilkołak wcześniej — nikły odór kociego moczu.
Postał chwilę, rozejrzał się. Ciąg powietrza wskazał mu wyjście, otwór, niby pałacowy portal flankowany filarami potężnych stalagmitów. Tuż obok zobaczył wypełnioną miałkim piaskiem nieckę. To od tej właśnie niecki jechało kotem. Na piasku widniały liczne odciski kocich łapek.
Przewiesił przez plecy miecz, który musiał zdjąć w ciasnocie szczelin. I wkroczył pomiędzy stalagmity.
Wiodący łagodnie pod górę korytarz był wysoko sklepiony i suchy. Dno zalegały głazy, ale dało się iść. Szedł. Do momentu, gdy drogę zagrodziły mu drzwi. Solidne i zamczyste.
Do tej chwili wcale nie był pewien, czy szedł po właściwym tropie, nie miał żadnej pewności, czy aby wszedł do właściwej jaskini. Drzwi zdawały się potwierdzać, że tak.
W drzwiach, przy samym progu, był mały, całkiem niedawno wypiłowany otwór. Przejście dla kota.
Pchnął drzwi — ani drgnęły. Drgnął natomiast — nieznacznie — amulet wiedźmina. Drzwi były magiczne, zabezpieczone czarem. Słabe drgnięcie medalionu sygnalizowało jednak, że nie był to czar silny. Zbliżył twarz do drzwi.
— Przyjaciel.
Drzwi otwarły się bezszelestnie na oliwionych zawiasach. Jak trafnie odgadł, w słabe magiczne zabezpieczenie i fabryczne hasło wyposażono je standardowo, w produkcji seryjnej, nikomu — na jego szczęście — nie chciało się instalować w nich czegoś bardziej wyrafinowanego. Miały odgrodzić od kompleksu pieczar i od istot niezdolnych posłużyć się nawet tak prostą magią.
Za drzwiami — które dla pewności zabezpieczył kamieniem — kończyły się naturalne jaskinie. Zaczynał korytarz wykuty w skale oskardami.
Nadal, mimo wszystkich przesłanek, nie był pewien. Aż do momentu, gdy zobaczył przed sobą światło. Migocące światło pochodni lub kaganka. A po chwili usłyszał dobrze znany mu śmiech. Rechot.
— Buueh-hhhrrr-eeeehhh-bueeeeh!
Światło i rechot, jak się okazało, dolatywały ze sporego pomieszczenia, oświetlonego zatkniętym w żelazny uchwyt łuczywem. Pod ścianami piętrzyły się skrzynie, pudła i beczki. Przy jednej ze skrzyń, beczki mając za krzesła, zasiadali Bue i Bang. Grali w kości. Rechotał Bang, wyrzuciwszy widać właśnie więcej oczek.
Na skrzynce obok stał gąsior okowity. Przy nim leżała zakąska.
Upieczona ludzka noga.
Wiedźmin wyjął miecz z pochwy.
— Dzień dobry, chłopcy.
Bue i Bang gapili się nań przez czas jakiś z otwartymi gębami. Po czym zaryczeli, zerwali się, obalając beczki, porwali za broń. Bue za kosę, Bang za szeroki bułat. I rzucili się na wiedźmina.
Zaskoczyli go, choć liczył się z tym, że nie będą to przelewki. Ale nie spodziewał się, że pokraczne Wielgusy będą tak szybkie.
Bue nisko machnął kosą, gdyby nie wyskok w górę, straciłby obie nogi. Ledwo uniknął ciosu Banga, bułat skrzesał iskry z kamiennej ściany.
Wiedźmin umiał radzić sobie z szybkimi osobnikami. Z wielkimi też. Szybcy czy wolni, wielcy czy mali, wszyscy mieli miejsca wrażliwe na ból.
I pojęcia nie mieli, jak szybki jest wiedźmin po wypiciu eliksirów.
Bue zawył, cięty w łokieć, cięty w kolano Bang zawył jeszcze głośniej. Wiedźmin zmylił go szybką woltą, przeskoczył nad ostrzem kosy, samym końcem klingi ciął Buego w ucho. Bue zaryczał, trzęsąc głową, zawinął kosą, zaatakował. Geralt złożył palce i uderzył go Znakiem Aard. Ugodzony czarem Bue klapnął zadem na podłogę, zęby zadzwoniły mu słyszalnie.
Bang szeroko zamachnął się bułatem. Geralt zwinnie zanurkował pod ostrzem, w przelocie chlasnął olbrzyma w drugie kolano, zawirował, doskoczył do usiłującego wstać Buego, ciął go przez oczy. Bue zdążył jednak cofnąć głowę, cios chybił, trafił w łuki brwiowe, krew momentalnie zalała twarz ogrotrolla. Bue zaryczał, zerwał się, rzucił na Geralta na oślep, Geralt odskoczył, Bue wpadł na Banga, zderzył się z nim. Bang odepchnął go i rycząc wściekle, runął na wiedźmina, tnąc bułatem na odlew. Geralt uniknął ostrza szybkim zwodem i półobrotem, ciął ogrotrolla dwa razy, w oba łokcie. Bang zawył, ale bułata nie upuścił, ponownie zamachnął się, ciął szeroko i bezładnie. Geralt wywinął się z zasięgu ostrza. Zwód wyniósł go za plecy Banga, nie mógł nie wykorzystać takiej szansy. Odwrócił miecz i ciachnął z dołu, pionowo, równo pomiędzy pośladki. Bang chwycił się za tyłek, zawył, zakwiczał, zadrobił nogami, ugiął kolana i zsikał się.
Oślepiony Bue zamachnął się kosą. Trafił. Ale nie wiedźmina, który wywinął się w piruecie. Trafił swego wciąż trzymającego się za zad koleżkę. I zmiótł mu głowę z barków. Z uciętej tchawicy z głośnym sykiem uszło powietrze, krew z arterii buchnęła niby lawa z krateru wulkanu, wysoko, aż na pułap.
Bang stał, posikując krwią niczym bezgłowa statua w fontannie, stabilizowany w pionie przez ogromne płaskie stopy. Ale wreszcie przechylił się i padł niczym kloc.
Bue przetarł zalane krwią oczy. Zaryczał jak bawół, gdy wreszcie dotarło doń, co się stało. Zatupał nogami, wywinął kosą. Zakręcił się w miejscu, szukając wiedźmina. Nie znalazł. Bo wiedźmin był za jego plecami. Cięty pod pachę wypuścił kosę z rąk, rzucił się na Geralta z gołymi rękami, krew znów zalała mu oczy, więc zderzył się ze ścianą. Geralt doskoczył, ciął.
Bue najwyraźniej nie wiedział, że ma przecięte tętnice. I że już dawno powinien umrzeć. Ryczał, kręcił się w miejscu, wymachiwał rękami. Aż złamały się pod nim kolana, ukląkł w kałuży krwi. Na klęczkach ryczał i wymachiwał dalej, ale coraz to ciszej i ospałej. Geralt, by skończyć, podszedł i pchnął go sztychem pod mostek. To był błąd.
Ogrotroll stęknął i ucapił za klingę, jelec i rękę wiedźmina. Ślepia zachodziły mu już mgłą, ale chwytu nie zwalniał. Geralt przystawił mu but do piersi, zaparł się, szarpnął. Choć krew sikała mu z ręki, Bue nie puścił.