— Ty głupi skurwysynu — wycedził, wkraczając do kawerny, Pasztor, mierząc do wiedźmina ze swego dwułuczyskowego arbalestu. - Po śmierć tu przylazłeś. Już po tobie, diabli pomiocie. Trzymaj go, Bue!
Geralt szarpnął się. Bue stęknął, ale nie puścił. Garbus wyszczerzył zęby i nacisnął spust. Geralt skulił się w uniku, ciężki bełt otarł się lotkami o jego bok, gruchnął w ścianę. Bue puścił miecz, leżąc na brzuchu, ucapił wiedźmina za nogi, unieruchomił. Pasztor zaskrzeczał triumfalnie i uniósł kuszę.
Ale wystrzelić nie zdołał.
Do kawerny wpadł, niczym szary pocisk, ogromny wilk. Uderzył Pasztora po wilczemu, w nogi, od tyłu, rwąc wiązadła podkolanowe i tętnice. Garbus wrzasnął, upadł. Cięciwa upuszczonego arbalestu szczęknęła, Bue charknął. Bełt trafił go prosto w ucho i wszedł po lotki. A grot wyszedł drugim uchem.
Pasztor zawył. Wilk rozwarł straszliwą paszczękę i chwycił go za głowę. Wycie zmieniło się w rzężenie.
Geralt odtrącił od nóg martwego wreszcie ogrotrolla.
Dussart, już w ludzkiej postaci, uniósł się znad zwłok Pasztora, otarł wargi i podbródek.
— Po czterdziestu dwu latach bycia wilkołakiem — powiedział, napotykając wzrok wiedźmina — wręcz wypadało wreszcie kogoś zagryźć.
— Musiałem przyjść — usprawiedliwił się Dussart. - Wiedziałem, panie Geralcie, że mus mi was ostrzec.
— Przed nimi? — Geralt wytarł klingę, wskazał na nieruchome ciała.
— Nie tylko.
Wiedźmin wszedł do pomieszczenia, które wskazywał wilkołak. I cofnął się odruchowo.
Kamienna podłoga była czarna od skrzepłej krwi. Pośrodku pomieszczenia ziała czarna ocembrowana dziura. Obok piętrzyła się sterta trupów. Nagich i pokaleczonych, pokrojonych, poćwiartowanych, niekiedy obdartych ze skóry. Trudno było ocenić, ilu.
Z dziury, z głębi, słychać je było wyraźnie, dobiegały odgłosy chrupania, trzaski miażdżonych kości.
— Wcześniej nie mogłem tego wyczuć — wymamrotał Dussart głosem pełnym odrazy. -Dopiero jakeście tamte drzwi otwarli, tam, w dole, wywęszyłem… Uciekajmy stąd, panie. Dalej od tej trupiarni.
— Mam tu jeszcze coś do załatwienia. Ale ty idź. Dzięki ci wielkie, że przyszedłeś z pomocą.
— Nie dziękujcie. Dług u was miałem. Szczęśliw jestem, żem się mógł zeń uiścić.
W górę wiodły kręcone schody, wijąc się wykutym w skale cylindrycznym szybem. Trudno było ocenić dokładnie, ale Geralt z grubsza obliczał, że gdyby to były schody standardowej wieży, wspiąłby się na pierwszą może drugą górną kondygnację. Naliczył sześćdziesiąt dwa stopnie, gdy wreszcie zatrzymały go drzwi.
Podobnie jak tamte na dole, te również miały wypiłowane przejście dla kota. Podobnie jak tamte na dole zamczyste, nie były jednak magiczne, ustąpiły łatwo po naciśnięciu klamki.
Pomieszczenie, do którego wszedł, nie miało okien i oświetlone było słabo. Pod sufitem wisiało kilka magicznych kul, ale aktywna była tylko jedna. Cuchnęło okropnie, chemią i wszelkim możliwym okropieństwem. Pierwszy rzut oka zdradzał, co się tu mieści. Słoje, butle i flakony na półkach, retorty, szklane bańki i rurki, stalowe instrumenty i narzędzia, słowem, laboratorium, pomyłka wykluczona.
Na regale tuż przy wejściu stały rzędem wielkie słoje. Najbliższy pełen był ludzkich oczu, pływających w żółtym płynie niby mirabelki w kompocie. W drugim słoju był homunkulus, malutki, nie większy niż dwie złożone razem pięści. W trzecim…
W trzecim słoju unosiła się w płynie ludzka głowa. Rysów może by nie rozpoznał, zniekształconych przez skaleczenia, obrzęk i odbarwienie, słabo widocznych przez mętnawą ciecz i grube szkło. Ale głowa była zupełnie łysa. Tylko jeden czarodziej golił głowę na łyso.
Harlan Tzara, okazało się, nigdy nie dotarł do Poviss.
W dalszych słojach też coś pływało, różne sine i blade paskudztwa. Ale więcej głów w nich nie było.
Środek pomieszczenia zajmował stół. Stalowy wyprofilowany stół z odpływowym drenem.
Na stole leżał nagi trup. Trupek. Zwłoki dziecka. Jasnowłosej dziewczynki.
Zwłoki były rozpłatane cięciem w kształcie litery Y. Organy wewnętrzne, wyjęte, ułożone były po obu stronach ciała, równo, porządnie i przejrzyście. Wyglądało to zupełnie jak rycina w atlasie anatomicznym. Brakowało tylko oznaczeń. Fig. l, fig. 2 i tak dalej.
Kątem oka dostrzegł ruch. Wielki czarny kot przemknął pod ścianą, spojrzał na niego, zasyczał, uciekł uchylonymi drzwiami. Geralt ruszył za nim.
— Panie… Zatrzymał się. I obrócił.
W kącie stała klatka, niska, przypominająca kojec dla kur. Zobaczył cienkie palce zaciśnięte na żelaznych prętach. A potem oczy.
— Panie… Ratujcie…
Chłopczyk, najwyżej dziesięcioletni. Skulony i rozdygotany.
— Ratujcie…
— Bądź cicho. Nic ci już nie grozi, ale wytrzymaj jeszcze. Zaraz wrócę po ciebie.
— Panie! Nie odchodźcie!
— Cicho, mówiłem.
Najpierw była wiercąca kurzem w nosie biblioteka. Potem jakby salon. A potem sypialnia. Wielkie łoże z czarnym baldachimem na hebanowych wspornikach.
Usłyszał szelest. Odwrócił się.
W drzwiach stał Sorel Degerlund. Ufryzowany, w opończy haftowanej w złote gwiazdy. Obok Degerlunda stało coś niezbyt dużego, całkiem szarego i uzbrojonego w zerrikańską szablę.
— Mam naszykowany słój z formaliną — powiedział czarodziej. - Na twoją głowę, odmieńcze. Zabij go, Beta!
Degerlund jeszcze kończył zdanie, napawając się własnym głosem, gdy szary stwór już atakował, niesamowicie szybka szara zjawa, zwinny i bezszelestny szary szczur, ze świstem i błyskiem szabli. Geralt uniknął dwóch cięć, zadawanych klasycznie, krzyżowo. Za pierwszym razem poczuł koło ucha ruch pchniętego klingą powietrza, za drugim lekkie muśnięcie po rękawie. Trzecie cięcie sparował mieczem, przez moment byli w zwarciu. Zobaczył twarz szarego stwora, wielkie żółte oczy z pionową źrenicą, wąskie szczeliny w miejscu nosa, szpiczaste uszy. Ust stwór nie miał w ogóle.
Rozłączyli się. Stwór odkręcił się zwinnie, zaatakował natychmiast, zwiewnym, tanecznym krokiem, znowu krzyżowo. Znowu przewidywalnie. Był nieludzko ruchliwy, niesamowicie obrotny, piekielnie śmigły. Ale głupi.
Pojęcia nie miał, jak szybki jest wiedźmin po wypiciu eliksirów.
Geralt pozwolił mu tylko na jedno cięcie, które wymanewrował. Potem zaatakował sam. Ruchem wyćwiczonym i stokroć wypraktykowanym. Otoczył szarego stwora szybkim półobrotem, wykonał mylącą fintę i ciął go w obojczyk. Krew nawet nie zdążyła siknąć, gdy obrócił miecz i ciął stwora pod pachę. I odskoczył, gotów na więcej. Ale nie trzeba było więcej.
Stwór, okazało się, miał usta. Rozwarły się w szarej twarzy niby pękająca rana, szeroko, od ucha do ucha, ale nie więcej niż na pół cala. Ale głosu ani dźwięku stwór nie wydał. Upadł na kolana, potem na bok. Przez chwilę drgał, poruszał rękami i nogami jak pies, któremu coś się śni. Potem umarł. W ciszy.
Degerlund popełnił błąd. Zamiast uciekać, uniósł obie dłonie i zaczął skandować zaklęcie, wściekłym, szczekliwym, przepełnionym złością i nienawiścią głosem. Wokół jego dłoni zakłębił się płomień, formując ognistą kulę. Wyglądało to trochę jak produkcja cukrowej waty. Nawet śmierdziało podobnie.
Degerlund nie zdołał wytworzyć pełnej kuli. Pojęcia nie miał, jak szybki jest wiedźmin po wypiciu eliksirów.
Geralt doskoczył, ciął mieczem po kuli i dłoniach czarodzieja. Huknęło, jakby rozpalał się piec, posypały się iskry. Degerlund, wrzeszcząc, wypuścił ognistą sferę z sikających krwią rąk. Kula zgasła, wypełniając pomieszczenie swądem spalonego karmelu.