Geralt odrzucił miecz. Uderzył Degerlunda w twarz, z szerokiego zamachu, otwartą dłonią. Czarodziej krzyknął, skulił się, obrócił plecami. Wiedźmin poderwał go, chwycił w klamrę, objął szyję przedramieniem. Degerlund wrzasnął, zaczął wierzgać.
— Nie możesz! — zawył. - Nie możesz mnie zabić! Nie wolno ci… Ja jestem… Jestem człowiekiem!
Geralt zacisnął przedramię na jego szyi. Na początek nie za mocno.
— To nie ja! — wył czarodziej. - To Ortolan! Ortolan mi kazał! Zmusił mnie! A Biruta Icarti wiedziała o wszystkim! Ona! Biruta! To był jej pomysł, ten medalion! To ona kazała mi go zrobić!
Wiedźmin zwiększył nacisk.
— Ratunkuuuu! Luuudzieeee! Ratuuunkuuu! Geralt zwiększył nacisk.
— Ludz… Pomocc… Nieeeee…
Degerlund rzęził, z ust obficie ciekła mu ślina. Geralt odwrócił głowę. Zwiększył nacisk.
Degerlund stracił przytomność, obwisł. Mocniej. Trzasnęła kość gnykowa. Mocniej. Załamała się krtań. Mocniej. Jeszcze mocniej.
Trzasnęły i przemieściły się kręgi szyjne.
Geralt potrzymał Degerlunda jeszcze chwilę. Potem mocno szarpnął mu głowę w bok, dla zupełnej pewności. Potem puścił. Czarodziej osunął się na posadzkę, miękko, jak jedwabna tkanina.
Wiedźmin wytarł obśliniony rękaw w kotarę.
Wielki czarny kot zjawił się znikąd. Otarł się o ciało Degerlunda. Polizał nieruchomą rękę. Zamiauczał, zapłakał żałośnie. Położył się obok trupa, wtulił w jego bok. Patrzył na wiedźmina szeroko otwartymi złotymi oczyma.
— Musiałem — powiedział wiedźmin. - Tak było trzeba. Kto jak kto, ale ty powinieneś zrozumieć.
Kot zmrużył oczy. Na znak, że rozumie.
Rozdział osiemnasty
Dzień królewskich zaślubin cieszył pogodą już od wczesnego ranka, błękitu nad Kerack nie plamiła nawet jedna chmurka. Już od rana było bardzo ciepło, upał łagodziła wiejąca od morza bryza.
Od wczesnego ranka w Górnym Mieście panowało poruszenie. Ulice i skwery zamiatano pilnie, fronty domów dekorowano wstęgami i girlandami, wciągano na maszty proporce. Drogą wiodącą ku królewskiemu pałacowi już od rana powędrował sznur dostawców, wyładowane wozy i wózki mijały się z powracającymi pustymi, biegali pod górę tragarze, rzemieślnicy, handlarze, gońcy i posłańcy. Nieco później droga zaroiła się od lektyk, którymi do pałacu podróżowali weselni goście. Moje gody to nie w kij dmuchał, miał pono oświadczyć król Belohun, moje gody mają zapaść ludziom w pamięć i głośno ma być o nich jak świat długi i szeroki. Z rozkazu króla uroczystości miały się zatem rozpocząć rano i trwać aż do późnych godzin nocnych. Przez cały ten czas na gości miały czekać niebywałe wręcz atrakcje.
Kerack było królestwem maleńkim i w sumie nie nazbyt ważnym, toteż Geralt wątpił, by świat godami Belohuna specjalnie się przejął, choćby ten postanowił balować nawet przez cały tydzień i diabli wiedzą jakie atrakcje wymyślił, do ludzi z okolic odleglejszych niż sto mil żadne wieści o wydarzeniu dotrzeć szans nie miały. Ale dla Belohuna, co było wiadomym powszechnie, centrum świata stanowiło miasto Kerack, a światem była okolica w całkiem niedużym od Kerack promieniu.
Obaj z Jaskrem przyodziali się jak najeleganciej potrafili i mogli, Geralt nabył nawet na tę okoliczność nowiutką kurtkę z cielęcej skóry, potężnie, zdaje się, przepłacając. Co do Jaskra, ów z początku ogłosił, że królewskie gody olewa i nie weźmie w nich udziału. Znalazł się bowiem na liście gości, ale jako krewniak królewskiego instygatora, nie zaś jako światowej sławy poeta i bard. I nie zaproponowano mu występu. Jaskier uznał to za despekt i obraził się. Jak zwykle u niego obraza nie trwała długo, wszystkiego niecałe pół dnia.
Wzdłuż całej wijącej się zboczem wzgórza drogi do pałacu ustawiono maszty, na nich, leniwie poruszane bryzą, wisiały żółte proporce z godłem Kerack, błękitnym delfinem nageant z czerwonymi płetwami i ogonem.
Przed wejściem na tereny pałacowe czekał na nich krewniak Jaskra, Ferrant de Lettenhove, w asyście kilku królewskich gwardzistów w barwach herbowego delfina, czyli w błękicie i czerwieni. Instygator przywitał się z Jaskrem i przywołał pazia, który miał asystować poecie i poprowadzić go na miejsce imprezy.
— Wy zaś, mości Geralcie, pozwólcie za mną.
Przeszli boczną parkową alejką mijając część ewidentnie gospodarczą dobiegały stamtąd bowiem brzęki garnków i kuchennych utensyliów, jak również ohydne obelgi, jakimi kuchmistrze obrzucali kuchcików. Do tego zaś mile i smakowicie pachniało jadłem. Geralt znał jadłospis, wiedział, czym raczyć się będą podczas imprezy goście weselni. Parę dni temu odwiedził wraz z Jaskrem austerię «Natura Rerum». Febus Ravenga, nie kryjąc dumy, pochwalił się, że wespół z kilkoma innymi restauratorami organizuje ucztę i układa listę dań, przy przyrządzaniu których trudzić się będzie elita miejscowych szefów kuchni. Na śniadanie, opowiedział, podane będą ostrygi, jeżowce, krewetki i kraby sauté. Na drugie śniadanie galaretki mięsne i pasztety rozmaite, łososie wędzone i marynowane, kaczki w auszpiku, sery owcze i kozie. Na obiad będzie ad libitum rosół mięsny albo rybny, do tego gałeczki mięsne lub rybne, flaki z pulpecikami z wątróbki, żabnice z rusztu zarumienione miodem oraz okonie morskie z szafranem i goździkami.
Potem, recytował Ravenga, modulując oddech jak szkolony orator, podawane będą sztuka mięsa z białym sosem z kaparami, jajami i musztardą, kolano łabędzie z miodem, kapłony obkładane słoniną, kuropatwy z konfiturą z pigw, pieczone gołębie oraz tort z wątroby baraniej i jęczmiennej kaszy. Sałaty i warzywa przeróżne. Potem karmelki, nugaty, ciastka nadziewane, smażone kasztany, konfitury i marmolady. Wina z Toussaint, ma się rozumieć, serwowane będą bez przerwy i na okrągło.
Ravenga opisywał obrazowo, że aż ślinka ciekła. Geralt wątpił jednak, by udało mu się pokosztować czegokolwiek z tego obszernego menu. Na tych godach nie był bynajmniej gościem. Był w gorszej sytuacji niż biegający paziowie, którym zawsze udawało się uszczknąć coś z noszonych półmisków lub chociaż wsadzić palec w krem, sos lub pasztet.
Głównym terenem uroczystości był pałacowy park, niegdyś sad świątynny, przez królów Kerack przebudowany i rozbudowany, głównie o kolumnady, altany i świątynie dumania. Dziś wśród drzew i budowli rozstawiono dodatkowo liczne kolorowe pawilony, a ochronę przed palącym słońcem i upałem zapewniały rozpięte na tykach płótna. Zgromadził się tu już tłumek gości. Nie miało być ich nazbyt wielu, w sumie jakieś dwie setki. Listę, jak niosła plotka, układał sam król, zaproszenia miało dostać wyłącznie grono wybranych, sama elita. Do elity, jak się okazało, Belohun zaliczał głównie krewnych i powinowatych. Prócz tych zaproszona została miejscowa socjeta i śmietanka towarzyska, kluczowi urzędnicy administracji, najbogatsi lokalni i zagraniczni ludzie interesu oraz dyplomaci, to jest udający attache handlowych szpiedzy z krajów ościennych. Listę dopełniało całkiem liczne grono pochlebców, nadskakiwaczy i przodowników we włażeniu monarsze w zad bez mydła.