Przed jednym z bocznych wejść do pałacu czekał książę Egmund, odziany w czarny kaftan z bogatym srebrno-złotym haftem. Towarzyszyło mu kilku młodych mężczyzn. Wszyscy mieli długie i trefione włosy, wszyscy nosili będące szczytem mody watowane dublety i obcisłe spodnie z przesadnie wypchanymi saczkami na genitalia. Nie spodobali się Geraltowi. Nie tylko z powodu drwiących spojrzeń, jakimi obrzucili jego odzież. Nazbyt przypominali mu Sorela Degerlunda.
Na widok instygatora i wiedźmina książę natychmiast odprawił świtę. Pozostał tylko jeden osobnik. Ów włosy miał krótkie, a spodnie nosił normalne.
Mimo tego Geraltowi się nie spodobał. Miał dziwne oczy. Z których nieładnie patrzyło.
Geralt ukłonił się księciu. Książę nie odkłonił się, ma się rozumieć.
— Oddaj mi miecz — powiedział do Geralta zaraz po przywitaniu. - Nie możesz tu paradować z bronią. Nie obawiaj się, choć nie będziesz miecza widział, będziesz go stale miał na podorędziu. Wydałem rozkazy. Gdyby coś zaszło, miecz natychmiast ci podadzą. Zajmie się tym tu obecny kapitan Ropp.
— A jakie jest prawdopodobieństwo, że coś zajdzie?
— Gdyby było żadne lub niewielkie, czy zawracałbym ci głowę? Oho! — Egmund przyjrzał się pochwie i klindze. - Miecz z Viroledy! Nie miecz, a dzieło sztuki. Wiem, bo sam kiedyś miałem podobny. Ukradł mi go mój przyrodni brat, Viraxas. Gdy ojciec go wypędził, przed odejściem przywłaszczył sobie sporo cudzych rzeczy. Na pamiątkę, zapewne.
Ferrant de Lettenhove zachrząkał. Geralt przypomniał sobie słowa Jaskra. Imienia wygnanego pierworodnego na dworze nie wolno było wymawiać. Ale Egmund najwyraźniej zakazy lekceważył.
— Dzieło sztuki — powtórzył książę, wciąż oglądając miecz. - Nie dociekając, jakim sposobem nabyłeś, gratuluję nabytku. Bo nie chce mi się wierzyć, by tamte ukradzione były lepsze od tego tu.
— Kwestia gustu, smaku i preferencji. Ja wolałbym odzyskać te ukradzione. Książę i pan instygator zaręczali słowem, że wykryją sprawcę. Był to, pozwolę sobie przypomnieć, warunek, pod którym podjąłem się zadania ochrony króla. Warunek w sposób oczywisty nie został spełniony.
— W sposób oczywisty nie został — przyznał zimno Egmund, przekazując miecz kapitanowi Roppowi, osobnikowi o nieładnym spojrzeniu. - Czuję się zatem w obowiązku wynagrodzić ci to. Miast trzystu koron, którymi zamierzałem opłacić twoje usługi, dostaniesz pięćset. Dodam też, że śledztwo w sprawie twoich mieczy nie zostało umorzone i jeszcze możesz je odzyskać. Ferrant podobno ma już podejrzanego. Prawda, Ferrant?
- Śledztwo — oznajmił sucho Ferrant de Lettenhove — jednoznacznie wskazało na osobę Nikefora Muusa, urzędnika magistrackiego i sądowego. Zbiegł, ale schwytanie go jest tylko kwestią czasu.
— Niedługiego, jak mniemam — parsknął książę. - Niewielka to sztuka, złapać umazanego inkaustem urzędniczynę. Który w dodatku niechybnie nabawił się za biurkiem hemoroidów, te zaś utrudniają ucieczkę, zarówno pieszą jak i konną. Jak on w ogóle zdołał się wymknąć?
— Mamy do czynienia — chrząknął instygator — z człowiekiem mało przewidywalnym. I chyba niespełna rozumu. Zanim zniknął, wywołał jakąś obrzydliwą awanturę w lokalu Ravengi, chodziło, wybaczcie, o ludzkie odchody… Lokal musiano na czas jakiś zamknąć, bo… Oszczędzę drastycznych szczegółów. Podczas dokonanej w mieszkaniu Muusa rewizji skradzionych mieczy nie wykryto, znaleziono natomiast… Wybaczcie… Skórzany raniec, po brzegi wypełniony…
— Nie mów, nie mów, zgaduję, czym — skrzywił się Egmund. - Tak, to faktycznie mówi wiele o stanie psychicznym tego osobnika. Twoje miecze, wiedźminie, w tej sytuacji raczej przepadły. Nawet jeśli Ferrant go schwyta, niczego nie dowie się od wariata. Takich nawet na tortury nie warto kłaść, męczeni tylko bredzą bez ładu ni składu. A teraz wybaczcie, obowiązki wzywają.
Ferrant de Lettenhove poprowadził Geralta ku głównemu wejściu na tereny pałacowe. Wnet znaleźli się na wyłożonym kamiennymi płytami dziedzińcu, na którym seneszale witali przybywających gości, a gwardziści i paziowie eskortowali ich dalej, w głąb parku.
— Czego mogę się spodziewać?
— Słucham?
— Czego mogę się tu dziś spodziewać. Które z tych słów nie było zrozumiałym?
— Książę Xander — zniżył głos instygator — chwalił się przy świadkach, że już jutro będzie królem. Ale mówił to nie pierwszy raz i zawsze będąc nietrzeźwym.
— Zdolny jest do dokonania zamachu?
— Niezbyt. Ale ma kamarylę, zauszników i faworytów. Ci są zdolniejsi.
— Ile jest prawdy w tym, że Belohun już dziś ogłosi następcą tronu syna poczętego z nową małżonką?
— Sporo.
— A tracący szanse na tron Egmund, patrzcie i podziwiajcie, wynajmuje wiedźmina, by ojca strzegł i bronił. Podziwu godna miłość synowska.
— Nie dywaguj. Podjąłeś się zadania. Wykonaj je.
— Podjąłem się i wykonam. Choć jest mocno niejasne. Nie wiem, kto w razie czego będzie przeciw mnie. Powinienem chyba jednak wiedzieć, kto mnie w razie czego wesprze.
— Jeśli zajdzie potrzeba, miecz, jak obiecał książę, poda ci kapitan Ropp. On też cię wesprze. Pomogę ja, w miarę sił. Bo dobrze ci życzę.
— Od kiedy?
— Słucham?
— Nigdy dotąd nie rozmawialiśmy w cztery oczy. Zawsze był z nami Jaskier, a przy nim nie chciałem poruszać tematu. Detaliczne informacje na piśmie, o moich rzekomych przekrętach. Skąd Egmund je miał? Kto je sfabrykował? Przecież nie on sam. To ty je sfabrykowałeś, Ferrant.
— Nie miałem z tym nic wspólnego. Zapewniam…
— Kiepski z ciebie kłamca, jak na stróża prawa. Nie odgadnąć, jakim cudem dochrapałeś się tego stanowiska.
Ferrant de Lettenhove zaciął usta.
— Musiałem — powiedział. - Wykonywałem rozkazy. Wiedźmin patrzył na niego długo.
— Nie uwierzyłbyś — rzekł wreszcie — ileż razy słyszałem już coś podobnego. Pocieszające jest, że najczęściej z ust ludzi, których właśnie miano wieszać.
Lytta Neyd była wśród gości. Wypatrzył ją bez trudu. Bo przyciągała oko.
Mocno wydekoltowaną suknię z soczyście zielonego krepdeszynu zdobił na froncie haft w formie stylizowanego motyla, skrzący się od maleńkich cekinów. Suknia miała dołem falbanki. Falbanki w stroju kobiet starszych niż lat dziesięć z reguły wywoływały u wiedźmina ironiczne politowanie, w sukni Lytty jednak harmonizowały z resztą, i to w sposób więcej niż atrakcyjny.
Szyję czarodziejki opinała kolia ze szlifowanych szmaragdów. Żaden nie był mniejszy niż migdał. Jeden był znacznie większy.
Jej rude włosy były jak pożar lasu.
U boku Lytty stała Mozaik. W czarnej i zaskakująco śmiałej sukni z jedwabiu i szyfonu, na ramionach i rękawach całkowicie przejrzystego. Szyję i dekolt dziewczyny kryło coś w rodzaju fantazyjnie udrapowanej szyfonowej kryzy, co w połączeniu z długimi czarnymi rękawiczkami dodawało postaci aury ekstrawagancji i tajemniczości.
Obie nosiły buty na czterocalowym obcasie. Lytta ze skóry legwana, Mozaik czarne lakierki.
Geralt przez moment wahał się, czy podejść. Ale tylko przez moment.
— Witaj — powitała go powściągliwie. - Cóż za spotkanie, rada jestem cię widzieć. Mozaik, wygrałaś, białe pantofelki są twoje.
— Zakład — domyślił się. - Co było przedmiotem?
— Ty. Mniemałam, że już cię nie zobaczymy, szłam o zakład, że się już nie pojawisz. Mozaik zakład przyjęła, bo mniemała inaczej.