Za królewską parą jednak o wiele mówiące kilkanaście kroków za podtrzymującymi gronostaje paziami, podążała królewska rodzina. Był tam rzecz jasna Egmund, mający u boku kogoś jasnego niczym albinos, mógł to być tylko jego brat Xander. Za braćmi szła reszta krewniaków, kilku mężczyzn, kilka kobiet, do tego kilkoro wyrostków i podlotków, ewidentnie progenitura legalna oraz pozamałżeńska.
Wśród kłaniających się gości i głęboko dygających dam orszak królewski dotarł do celu, którym było przypominające nieco konstrukcją szafot podwyższenie. Na podwyższeniu, od góry nakrytym baldachimem, od boków osłoniętym gobelinami, ustawiono dwa trony. Na owych zasiedli król i panna młoda. Reszcie rodziny kazano stać.
Trąby po raz wtóry poraziły uszy mosiężnym rykiem. Marszałek, machając dłońmi niczym dyrygent przed orkiestrą zachęcił gości do okrzyków, wiwatów i toastów. Ze wszech stron rozległy się i posłusznie posypały życzenia nieustającego zdrowia, szczęścia, pomyślności, wszystkiego najlepszego, lat długich, dłuższych, jak najdłuższych i jeszcze dłuższych, goście i dworacy prześcigali się nawzajem. Król Belohun wyniosłego i nabzdyczonego wyrazu twarzy nie zmienił, zadowolenie z życzeń, komplementów i peanów na cześć swą i swej wybranki demonstrował jedynie lekkimi skinieniami berła.
Marszałek uciszył gości i przemówił, przemawiał długo, płynnie przechodząc od grandilokwencji do bombastyczności i z powrotem. Geralt całą uwagę poświęcał obserwacji tłumu, toteż z mowy dotarło doń piąte przez dziesiąte. Król Belohun, ogłaszał wszem i wobec marszałek, szczerze się cieszy z przybycia tak licznego grona, rad jest powitać, w dniu tak uroczystym życzy gościom dokładnie tego samego, co oni jemu, ceremonia ślubna odbędzie się porą popołudniową, do tego czasu goście niechaj jedzą, piją i bawią się przy licznych zaplanowanych na tę okoliczność atrakcjach.
Ryk trąb ogłosił koniec części oficjalnej. Orszak królewski jął opuszczać ogrody. Wśród gości Geralt zdążył już dostrzec kilka dość podejrzanie zachowujących się grupek. Zwłaszcza jedna mu się nie podobała, bo kłaniała się orszakowi nie tak nisko, jak inni i usiłowała przepychać ku bramie pałacu. Lekko przesunął się w kierunku szpaleru niebiesko-czerwonych żołnierzy. Lytta szła obok.
Belohun kroczył ze wzrokiem utkwionym przed siebie. Panna młoda rozglądała się, czasem kiwała głową pozdrawiającym ją gościom. Powiew wiatru uniósł na moment jej woalkę. Geralt zobaczył wielkie błękitne oczy. Zobaczył, jak oczy te znajdują nagle wśród tłumu Lyttę Neyd. I jak w oczach tych zapala się nienawiść. Czysta, klarowna, destylowana wręcz nienawiść.
Trwało to sekundę, potem rozbrzmiały trąby, orszak przeszedł, gwardziści odmaszerowali. Podejrzanie zachowująca się grupka miała, jak się okazało, na celu tylko stół z winem i zakąskami, który obiegła i ogołociła, uprzedzając innych. Na zaimprowizowanych tu i ówdzie estradach rozpoczęły się występy — zagrały kapele gęśli, lir, piszczałek i fujarek, zaśpiewały chóry. Żonglerzy zmieniali kuglarzy, siłacze ustępowali miejsca akrobatom, linoskoczków zastępowały roznegliżowane tancerki z tamburynkami. Robiło się coraz weselej. Policzki pań zaczynały kraśnieć, czoła panów lśnić od potu, mowa jednych i drugich robiła się już bardzo głośna. I lekko bełkotliwa.
Lytta odciągnęła go za pawilon. Spłoszyli parę, która się tam skryła w celach jednoznacznie seksualnych. Czarodziejka nie przejęła się, niemal nie zwróciła uwagi.
— Nie wiem, co tu się szykuje — powiedziała. - Nie wiem, choć się domyślam, po co i dlaczego ty tu jesteś. Ale miej oczy otwarte i wszystko, co uczynisz, czyń z rozwagą Królewska narzeczona to nie kto inny, a Ildiko Breckl.
— Nie pytam, czy ją znasz. Widziałem to spojrzenie.
— Ildiko Breckl — powtórzyła Koral. - Tak się nazywa. Wylali ją z Aretuzy na trzecim roku. Za drobne kradzieże. Jak widzę, poradziła sobie w życiu. Czarodziejką nie została, ale za kilka godzin będzie królową. Wisienka na kremie, psiakrew. Siedemnaście lat? Stary dureń. Ildiko ma dobre dwadzieścia pięć.
— I raczej cię nie lubi.
— Z wzajemnością. To zawołana intrygantka, za nią zawsze ciągną się kłopoty. Ale to nie wszystko. Ta fregata, która wpłynęła do portu pod czarnymi żaglami. Wiem już, co to za okręt, słyszałam o nim. To «Acherontia». Ma bardzo złą sławę. Tam, gdzie się zjawia, zwykle coś się wydarza.
— Co, przykładowo?
— To załoga najemników, których można podobno nająć do wszystkiego. A do czego, twoim zdaniem, najmuje się najemników? Do prac murarskich?
— Muszę iść. Wybacz, Koral.
— Cokolwiek by się miało zdarzyć — powiedziała wolno, patrząc mu w oczy. -Cokolwiek by zaszło, ja nie mogę być w to wmieszana.
— Bez obaw. Nie zamierzam wzywać cię na pomoc.
- Źle mnie zrozumiałeś.
— Z całą pewnością. Wybacz, Koral.
Zaraz za obrośniętą bluszczem kolumnadą wpadł na wracającą Mozaik. Zadziwiająco spokojną i chłodną pośród gorąca, gwaru i rozgardiaszu.
— Gdzie Jaskier? Zostawił cię?
— Zostawił — westchnęła. - Ale ekskuzował się grzecznie, was też kazał przeprosić. Poproszono go o prywatny występ. W pałacowych komnatach, dla królowej i jej fraucymeru. Nie mógł odmówić.
— Kto go poprosił?
— Mężczyzna o wyglądzie żołnierza. I dziwnym wyrazie oczu.
— Muszę iść. Wybacz, Mozaik.
Za przybranym kolorowymi wstęgami pawilonem zebrał się tłumek, serwowano jadło, pasztety, łososie i kaczki w auszpiku. Geralt torował sobie drogę, wypatrując kapitana Roppa lub Ferranta de Lettenhove. Miast tego trafił wprost na Febusa Ravengę.
Restaurator wyglądał jak arystokrata. Odziany był w brokatowy dublet, głowę przystroił zaś kapeluszem zdobnym pękiem pysznych strusich piór. Towarzyszyła mu córka Pyrala Pratta, szykowna i elegancka w czarnym męskim stroju.
— O, Geralt — ucieszył się Ravenga. - Pozwól, Anteo, że ci przedstawię: Geralt z Rivii, słynny wiedźmin. Geralt, to pani Antea Derris, faktorka. Napij się z nami wina…
— Wybaczcie — przeprosił — ale spieszę się. Panią Anteę zaś poznałem już, choć nie osobiście. Będąc na twoim miejscu, Febusie, nie kupowałbym od niej niczego.
Portyk nad wejściem do pałacu jakiś uczony lingwista ozdobił transparentem głoszącym: CRESCITE ET MULTIPLICAMINI. A Geralta zatrzymały skrzyżowane drzewca halabard.
— Wstęp wzbroniony.
— Muszę się pilnie widzieć z królewskim instygatorem.
— Wstęp wzbroniony — zza halabardników wyłonił się dowódca warty. W lewej dłoni trzymał szponton. Brudny palec prawej wycelował Geraltowi prosto w nos. - Wzbroniony, pojmujesz waść?
— Jeśli nie zabierzesz palca sprzed mojej twarzy, złamię ci go w kilku miejscach. O, właśnie, od razu lepiej. A teraz prowadź do instygatora!
— Ilekroć natykasz się na straż, od razu awantura — odezwał się zza pleców wiedźmina Ferrant de Lettenhove, musiał iść jego śladem. - To poważna skaza charakteru. Może mieć przykre konsekwencje.
— Nie lubię, kiedy ktoś wzbrania mi wstępu.
— A od tego wszak są straże i warty. Nie byłyby potrzebne, gdyby wszędzie wstęp był wolny. Przepuście go.
— Mamy rozkazy od samego króla — zmarszczył czoło dowódca warty. - Nikogo nie wpuszczać bez rewizji!
— Zrewidujcie go więc.
Rewizja była dokładna, strażnicy nie lenili się, obszukali dokładnie, nie ograniczyli do pobieżnego obmacania. Niczego nie znaleźli, noszonego zwykle w cholewie sztyletu Geralt na gody nie zabrał.