— Takiś tego pewien? Zobaczymy! Zobaczymy, co na takie bezprawie powie sąd!
— Sąd wie, jakiego wyroku oczekuję, i taki wyda. Jednomyślnie i jednogłośnie.
— Akurat jednogłośnie! W tym kraju sądy są niezawisłe!
— Sądy tak. Ale sędziowie nie. Głupi jesteś, Xander. Twoja matka była głupia jak but, wdałeś się w nią. Nawet tego zamachu z pewnością nie uknułeś sam, wszystko zaplanował któryś z twoich faworytów. Ale w sumie cieszę się, że spiskowałeś, z radością się ciebie pozbędę. Co innego Egmund, tak, Egmund jest sprytny. Wiedźmin, wynajęty do ochrony ojca przez troskliwego syna, ach, jakże sprytnie ukrywałeś to w tajemnicy, tak żeby wszyscy się dowiedzieli. A potem trucizna kontaktowa. Chytra rzecz, taka trucizna, jadło i napitki mi próbują, ale kto by pomyślał o trzonku pogrzebacza do komina w królewskiej sypialni? Pogrzebacza, którego tylko ja używam i nikomu dotykać nie pozwalam? Przebiegle, przebiegle, synu. Tylko że twój truciciel zdradził cię, tak już jest, zdrajcy zdradzają zdrajców. Czemu milczysz, Egmund? Nie masz mi nic do powiedzenia?
Oczy Egmunda były zimne, nadal nie było w nich nawet cienia lęku. Wcale nie przeraża go perspektywa banicji, pojął Geralt, nie myśli o wygnaniu ani o egzystencji na obczyźnie, nie myśli o «Acherontii», nie myśli o Peixe de Mar. O czym więc myśli?
— Nie masz — powtórzył król — nic do powiedzenia, synu?
— Tylko jedno — wycedził Egmund. - Jedną z mądrości ludowych, które tak lubisz. Nie masz głupca nad starego głupca. Wspomnij me słowa, drogi ojcze. Gdy nadejdzie pora.
— Zabrać ich, zamknąć i pilnować — rozkazał Belohun. - To twoje zadanie, Ferrant, to rola instygatora. A teraz wezwać mi tu krawca, marszałka i notariusza, wszyscy inni precz. A ty, wiedźminie… Nauczyłeś się dziś czegoś, prawda? Dowiedziałeś czegoś o sobie? Tego mianowicie, że z ciebie naiwny frajer? Jeśliś to zrozumiał, to będzie jakiś pożytek z twojej dziś tu wizyty. Która to wizyta właśnie się skończyła. Hola tam, dwóch do mnie! Odprowadzić tego tu wiedźmina do bramy i wyrzucić za ową. Przypilnować, by wcześniej nie świsnął czegoś ze srebrnej zastawy!
W korytarzu za westybulem drogę zastąpił im kapitan Ropp. W towarzystwie dwóch osobników o podobnych oczach, ruchach i postawie. Geralt szedł o zakład, że wszyscy trzej służyli niegdyś w tej samej jednostce. Nagle zrozumiał. Nagle pojął, iż wie, co się stanie, jak się sprawy potoczą. Nie zdziwiło go więc, gdy Ropp oświadczył, że przejmuje dozór nad eskortowanym, i rozkazał gwardzistom odmaszerować. Wiedział, że kapitan każe mu iść za sobą. Tak, jak oczekiwał, dwaj pozostali szli z tyłu, za jego plecami.
Przeczuwał, kogo zastanie w komnacie, do której weszli.
Jaskier był blady jak nieboszczyk i wyraźnie przerażony. Ale chyba nieuszkodzony. Siedział na krześle z wysokim oparciem. Za krzesłem stał chudy typ z włosami zaczesanymi i związanymi w harcap. Typ trzymał w dłoni mizerykordię o długim, cienkim, czwórgrannym ostrzu. Ostrze wycelowane było w szyję poety, pod żuchwę, skośnie w górę.
— Tylko bez głupstw — ostrzegł Ropp. - Bez głupstw, wiedźminie. Jeden nieprzemyślany ruch, jedno drgnięcie choćby, a pan Samsa zakłuje grajka jak wieprza. Nie zawaha się.
Geralt wiedział, że pan Samsa się nie zawaha. Bo oczy miał pan Samsa jeszcze paskudniejsze niż Ropp. Były to oczy o bardzo szczególnym wyrazie. Ludzi o takich oczach można było czasem napotkać w kostnicach i prosektoriach. Zatrudniali się tam bynajmniej nie po to, aby się sustentować, lecz by mieć sposobność do realizacji skrytych upodobań.
Geralt rozumiał już, dlaczego książę Egmund był spokojny. Dlaczego bez lęku spoglądał w przyszłość.
I w oczy ojca.
— Chodzi nam o to, byś był posłuszny — powiedział Ropp. - Będziesz posłuszny, obaj ocalicie życie.
— Zrobisz, co ci każemy — kłamał dalej kapitan — to puścimy wolno ciebie i wierszokletę. Będziesz oporny, zabijemy was obu.
— Popełniasz błąd, Ropp.
— Pan Samsa — Ropp nie przejął się ostrzeżeniem — zostanie tu z grajkiem. My, to znaczy ty i ja, udamy się do królewskich komnat. Będzie tam straż. Mam, jak widzisz, twój miecz. Wręczę ci go, a ty zajmiesz się strażą. I odsieczą którą straż zdąży wezwać, nim wszystkich zabijesz. Słysząc raban, pokojowiec wyprowadzi króla sekretnym wyjściem, a tam czekać będą panowie Richter i Tverdoruk. Którzy zmienią nieco tutejszą sukcesję tronu i historię tutejszej monarchii.
— Popełniasz błąd, Ropp.
— Teraz — powiedział kapitan, podchodząc bardzo blisko. - Teraz potwierdzisz, że zrozumiałeś zadanie i że je wykonasz. Jeśli tego nie zrobisz, nim w myśli doliczę do trzech, pan Samsa przekłuje grajkowi bębenek w prawym uchu, a ja będę liczył dalej. Nie będzie oczekiwanego efektu, pan Samsa żgnie w drugie ucho. A potem wykłuje poecie oko. I tak dalej, do skutku, którym będzie wkłucie się w mózg. Zaczynam liczyć, wiedźminie.
— Nie słuchaj go, Geralt! — Jaskier cudem jakimś wydobył głos ze ściśniętego gardła. -Nie odważą się mnie tknąć! Jestem sławny!
— On — ocenił zimno Ropp — chyba nie traktuje nas poważnie. Panie Samsa, prawe ucho.
— Stój! Nie!
— Tak lepiej — kiwnął głową Ropp. - Tak lepiej, wiedźminie. Potwierdź, że zrozumiałeś zadanie. I że je wykonasz.
— Wpierw sztylet z dala od ucha poety.
— Ha — parsknął pan Samsa, unosząc mizerykordię wysoko nad głowę. - Tak dobrze?
— Tak dobrze.
Geralt lewą ręką chwycił Roppa za napięstek, prawą za rękojeść swego miecza. Przyciągnął kapitana silnym szarpnięciem i z całej mocy uderzył go czołem w twarz. Chrupnęło. Wiedźmin wyszarpnął miecz z pochwy, nim Ropp padł, jednym płynnym ruchem, z krótkiego obrotu odrąbał panu Samsie uniesioną rękę z mizerykordią. Samsa wrzasnął, runął na kolana. Richter i Tverdoruk skoczyli na wiedźmina z dobytymi sztyletami, wpadł między nich półwoltą. W przelocie rozpłatał szyję Richtera, krew trysnęła aż na zwisający z sufitu pająk. Tverdoruk zaatakował, skacząc w nożowniczych fintach, ale potknął się o leżącego Roppa, na moment stracił równowagę. Geralt nie dał mu jej odzyskać. Z szybkiego wypadu ciął go z dołu w pachwinę, i drugi raz, z góry, w tętnicę szyjną Tverdoruk upadł, zwinął się w kłębek.
Pan Samsa go zaskoczył. Choć bez prawej ręki, choć sikający krwią z kikuta, lewą odnalazł na podłodze mizerykordię. I zamierzył się nią na Jaskra. Poeta wrzasnął, ale wykazał przytomność umysłu. Spadł z krzesła i odgrodził się nim od napastnika. A Geralt na więcej panu Samsie nie pozwolił. Krew ponownie zbryzgała sufit, pająk i tkwiące w pająku ogarki świec.
Jaskier podniósł się na kolana, oparł czołem o ścianę, po czym nader obficie i rozbryzgliwie zwymiotował.
Do komnaty wpadł Ferrant de Lettenhove, z nim kilku gwardzistów.
— Co się dzieje? Co tu zaszło? Julianie! Cały jesteś? Julianie!
Jaskier uniósł rękę, dając znak, że odpowie za chwilę, bo teraz nie ma czasu. Po czym zwymiotował ponownie.
Instygator nakazał gwardzistom wyjść, zamknął za nimi drzwi. Przyjrzał się trupom, ostrożnie, by nie wdepnąć w rozlaną krew i bacząc, by krew kapiąca z pająka nie poplamiła mu dubletu.
— Samsa, Tverdoruk, Richter — rozpoznał. - I pan kapitan Ropp. Zaufani księcia Egmunda.
— Wykonywali rozkazy — wzruszył ramionami wiedźmin, patrząc na miecz. - Podobnie jak i ty, byli posłuszni rozkazom. A ty nic o tym nie wiedziałeś. Potwierdź, Ferrant.
— Nic o tym nie wiedziałem — zapewnił prędko instygator i cofnął się, oparł plecami o ścianę. - Przysięgam! Chyba nie podejrzewasz… Nie sądzisz…