— Gdybym sądził, już byś nie żył. Wierzę ci. Nie naraziłbyś przecież życia Jaskra.
— Trzeba zawiadomić o tym króla. Obawiam się, że dla księcia Egmunda może to oznaczać poprawki i aneksy do aktu oskarżenia. Ropp żyje, zdaje mi się. Zezna…
— Wątpię, by zdołał.
Instygator przyjrzał się kapitanowi, który leżał, wyprężony, w kałuży moczu, ślinił się obficie i cały czas dygotał.
— Co mu jest?
— Odłamki kości nosowej w mózgu. I chyba kilka odprysków w gałkach ocznych.
— Uderzyłeś za mocno.
— Tak właśnie chciałem. - Geralt wytarł klingę miecza ściągniętą ze stolika serwetą. -Jaskier, jak tam? W porządku? Możesz wstać?
— W porządku, w porządku — bełkotnął Jaskier. - Już jest mi lepiej. Dużo lepiej…
— Nie wyglądasz na takiego, któremu lepiej.
— Do diabła, przecież ledwom śmierci uszedł! - Poeta wstał, przytrzymał się komódki. - Psiakrew, w życiu się tak nie bałem… Miałem wrażenie, że urywa mi się denko u dupy. I że zaraz wszystko ze mnie dołem wyleci, zęby wliczając. Ale gdy cię zobaczyłem, wiedziałem, że mnie ocalisz. Znaczy, nie wiedziałem, ale mocno na to liczyłem… Psiakrew, ile tu krwi… Jak tu śmierdzi! Chyba znowu się wyrzygam…
— Idziemy do króla — powiedział Ferrant de Lettenhove. - Daj mi twój miecz, wiedźminie… I oczyść się nieco. Ty, Julianie, zostań…
— Akurat. Nawet chwili nie zostanę tu sam. Wolę trzymać się Geralta.
Wejścia do królewskich antyszambrów strzegli gwardziści, ci jednak poznali i przepuścili instygatora. Z wejściem do właściwych komnat nie poszło tak łatwo. Barierą nie do pokonania okazali się herold, dwaj seneszale i ich złożona z czterech drabów asysta.
— Król — oświadczył herold — mierzy strój ślubny. Zabronił sobie przeszkadzać.
— Mamy sprawę ważną i nie cierpiącą zwłoki!
— Król kategorycznie zabronił sobie przeszkadzać. Zaś pan wiedźmin miał, jak się zdaje, nakazane opuścić pałac. Cóż więc tu jeszcze robi?
— Wyjaśnię to królowi. Proszę nas przepuścić! Ferrant odepchnął herolda, popchnął seneszala.
Geralt poszedł w ślad za nim. Ale i tak zdołali się dostać tylko na próg komnaty, za plecy kilku zgromadzonych tu dworaków. Dalszą drogę udaremnili drabi w skórzanych kabatach, na rozkaz herolda przypierając ich do ściany. Byli mało delikatni, Geralt poszedł jednak za przykładem instygatora i zaniechał oporu.
Król stał na niskim taborecie. Krawiec ze szpilkami w ustach poprawiał mu pludry. Obok stał marszałek dworu i ktoś odziany na czarno, jakby notariusz.
— Zaraz po ceremonii ślubnej — gadał Belohun — ogłoszę, że następcą tronu zostanie syn, którego urodzi mi dziś poślubiona żonka. Krok ten powinien zapewnić mi jej przychylność i powolność, he, he. Da mi to również trochę czasu i spokoju. Minie ze dwadzieścia lat, zanim gówniarz osiągnie wiek, w którym zaczyna się knuć.
— Ale — król wykrzywił się i mrugnął do marszałka — jeśli zechcę, to wszystko odwołam i wyznaczę następcą kogoś zupełnie innego. Jakby nie było, jest to małżeństwo morganatyczne, dzieci z takich małżeństw tytułów nie dziedziczą, no nie? I któż jest w stanie przewidzieć, ile z nią wytrzymam? Albo to nie ma innych dziewek na świecie, ładniejszych i młodszych? Trzeba będzie więc spisać stosowne dokumenty, jakąś intercyzę czy coś w tym stylu. Miej nadzieję na najlepsze, bądź gotów na najgorsze, he, he, he.
Pokojowiec podał królowi tacę, na której piętrzyły się kosztowności.
— Precz z tym — skrzywił się Belohun. - Nie będę obwieszał się błyskotkami jak jakiś fircyk albo nowobogacki. Tylko to założę. To dar od mej wybranki. Małe, ale gustowne. Medalion z godłem mego kraju, wypada, bym takie godło nosił. To jej słowa: godło kraju na szyi, dobro kraju na sercu.
Trochę potrwało, nim przyparty do ściany Geralt skojarzył.
Kot, uderzający łapką medalion. Złoty medalion na łańcuszku. Błękitna emalia, delfin. D’or, dauphin nageant d’azur, lorré, peautré, oreille, barbé et crêté de gueules.
Było za późno, by mógł zareagować. Nie zdążył nawet krzyknąć, ostrzec. Zobaczył, jak złoty łańcuszek kurczy się nagle, zaciska na szyi króla jak garota. Belohun poczerwieniał, otworzył usta, nie zdołał ani zaczerpnąć tchu, ani wrzasnąć. Oburącz złapał się za szyję, usiłując zerwać medalion lub chociaż wcisnąć pod łańcuszek palce. Nie udało mu się, łańcuszek głęboko werżnął się w ciało. Król spadł z taboretu, zatańczył, potrącił krawca. Krawiec zatoczył się, zakrztusił, chyba połknął swe szpilki. Wpadł na notariusza, upadli obaj. Belohun tymczasem zsiniał, wybałuszył oczy, runął na ziemię, wierzgnął kilka razy nogami, wyprężył się. I znieruchomiał.
— Ratunku! Król zasłabł!
— Medyka! — zawołał marszałek. - Wezwać medyka!
— Bogowie! Co się stało? Co się stało królowi?
— Medyka! Żywo!
Ferrant de Lettenhove przyłożył dłonie do skroni. Miał dziwny wyraz twarzy. Wyraz twarzy kogoś, kto powoli zaczyna rozumieć.
Króla położono na kanapie. Wezwany medyk badał go długo. Geralta w pobliże nie dopuszczono, nie pozwolono się przyjrzeć. Mimo tego wiedział, że łańcuszek zdążył się rozkurczyć, nim jeszcze konsyliarz przybiegł.
— Apopleksja — orzekł, prostując się, medyk. - Wywołana dusznościami. Złe powietrzne wapory wdarły się do ciała i zatruły humory. Winne są te nieustanne burze, wzmagające gorącość krwi. Nauka jest bezsilna, nic uczynić nie mogę. Nasz dobry i miłościwy król nie żyje. Rozstał się z tym światem.
Marszałek krzyknął, zakrył twarz dłońmi. Herold chwycił się oburącz za beret. Któryś z dworaków załkał. Kilku uklękło.
Korytarz i westybul rozbrzmiały nagle echem ciężkich kroków. W drzwiach zjawił się olbrzym, chłop wzrostu siedmiu stóp jak obszył. W mundurze gwardzisty, ale z dystynkcjami wyższej szarży. Olbrzymowi towarzyszyli ludzie w chustach na głowach i z kolczykami w uszach.
— Panowie — przemówił wśród ciszy olbrzym — raczą pozwolić do sali tronowej. Natychmiast.
— Do jakiej znowu sali tronowej? — uniósł się marszałek. - I po co? Czy pan zdaje sobie sprawę, panie de Santis, co tu właśnie zaszło? Jakie nieszczęście się wydarzyło? Pan nie rozumie…
— Do sali tronowej. To rozkaz króla.
— Król nie żyje!
— Niech żyje król. Do sali tronowej, proszę. Wszyscy. Natychmiast.
W sali tronowej, pod morskim plafonem z trytonami, syrenami i hippokampami, zebrało się kilkunastu mężczyzn. Niektórzy mieli na głowach kolorowe chusty, niektórzy żeglarskie kapelusze ze wstążkami. Wszyscy byli ogorzali, wszyscy nosili w uszach kolczyki.
Najemnicy. Nietrudno było odgadnąć. Załoga fregaty «Acherontia».
Na tronie na podwyższeniu zasiadał ciemnowłosy i ciemnooki mężczyzna o wydatnym nosie. Też był ogorzały. Ale kolczyka w uchu nie nosił.
Obok niego, na dostawionym krześle, siedziała Ildiko Breckl, nadal w śnieżnobiałej sukni i nadal obwieszona brylantami. Niedawna królewska narzeczona i oblubienica wpatrywała się w ciemnowłosego mężczyznę wzrokiem pełnym uwielbienia. Geralt już od dłuższej chwili zgadywał zarówno rozwój wypadków, jak i ich przyczyny, kojarzył fakty i dodawał dwa do dwóch. Teraz jednak, w tej chwili nawet ktoś o bardzo ograniczonym pomyślunku musiał widzieć i rozumieć, że Ildiko Breckl i ciemnowłosy mężczyzna znają się, i to dobrze. I raczej od dawna.