Wykłócać się nie miało celu ani sensu. Geralt musiał być rad, że przy wyjściu oddano mu chociaż rzeczy, które przy zatrzymaniu miał w kieszeniach. Osobiste drobiazgi i drobne pieniądze. Tak drobne, że nikomu nie chciało się ich kraść.
Przeliczył ocalałe miedziaki. I uśmiechnął się do starowinki.
— I jeszcze pół kwaterki radości, poproszę. Za ogórek dziękuję.
Po babcinej siwusze świat wypiękniał zauważalnie. Geralt wiedział, że to rychło minie, przyspieszył więc kroku. Miał sprawy do załatwienia.
Płotka, jego klacz, uszła szczęśliwie uwadze sądu i nie weszła w poczet cautio pro expensis. Była tam, gdzie ją zostawił, w stajennym boksie, zadbana i nakarmiona. Czegoś takiego wiedźmin nie mógł pozostawić bez nagrody, niezależnie od własnego stanu posiadania. Z garści srebrnych monet, jakie ocalały we wszytej w siodło skrytce, kilka od razu dostał stajenny. Któremu ta szczodrość aż dech odebrała.
Horyzont nad morzem ciemniał. Geraltowi zdawało się, że dostrzega tam iskierki błyskawic.
Przed wejściem do kordegardy przezornie nabrał w płuca świeżego powietrza. Nie pomogło. Panie strażniczki musiały dziś zjeść więcej fasoli niż zwykle. Dużo, dużo więcej fasoli. Kto wie, może była niedziela.
Jedne — jak zwykle — jadły. Inne zajęte były grą w kości. Na jego widok wstały od stołu. I otoczyły go.
— Wiedźmin, patrzajcie — powiedziała komendantka, stając bardzo blisko. - Wziął i przylazł.
— Opuszczam miasto. Przyszedłem odebrać swoją własność.
— Jeśli pozwolim — druga strażniczka szturchnęła go łokciem, pozornie niechcący — to co nam za to da? Wykupić się trza, brateńku, wykupić! He, dziewuchy? Co mu każemy zrobić?
— Niechaj każdą w gołą rzyć pocałuje!
— Z polizem! I poślizgiem!
— Ale! Jeszcze czymś zarazi!
— Ale musi nam — kolejna naparła na niego biustem twardym jak skała — przyjemność jaką uczynić, nie?
— Piosnkę niech nam zaśpiewa — inna pierdnęła gromko. - A melodyję pod ten mój ton podbierze!
— Albo pod mój! — inna pierdnęła jeszcze głośniej. - Bo mój dźwięczniejszy! Reszta dam aż za boki brała się ze śmiechu.
Geralt utorował sobie drogę, starając się nie nadużywać siły. W tym momencie drzwi magazynu depozytów otwarły się i objawił się w nich jegomość w burej opończy i berecie. Depozytariusz, Gonschorek, bodajże. Na widok wiedźmina otworzył szeroko usta.
— Wy? — wybąkał. - Jakże to? Wasze miecze…
— W rzeczy samej. Moje miecze. Poproszę o nie.
— Wżdy… Wżdy… — Gonschorek zachłysnął się, chwycił za pierś, z trudem łapał powietrze. - Wżdy ja tych mieczów nie mam!
— Słucham?
— Nie mam… — Twarz Gonschorka poczerwieniała. I skurczyła się, jakby w paroksyzmie bólu. - Zabrane przecie…
- Że jak? — Geralt poczuł, jak ogarnia go zimna wściekłość.
— Zabra… ne…
— Jak to, zabrane? — Ucapił depozytariusza za wyłogi. - Przez kogo, psiakrew, zabrane? Co to ma, do cholery, znaczyć?
— Kwit…
— Właśnie! — Poczuł na ramieniu żelazny chwyt. Komendantka straży odepchnęła go od zachłystującego się Gonschorka.
— Właśnie! Kwit pokaż!
Wiedźmin nie miał kwitu. Kwit z przechowalni broni został w jego sakwie. Sakwie, zarekwirowanej przez sąd. Jako zaliczka na poczet kosztów i przewidywanych kar.
— Kwit!
— Nie mam. Ale…
— Nie ma kwitu, nie ma depozytu — nie dała mu dokończyć komendantka. - Miecze zabrane, nie słyszałeś? Sam żeś pewnie zabrał. A ninie jasełka tu odstawiasz? Wycyganić cosik chcesz? Nic z tego. Zabieraj się stąd.
— Nie wyjdę, zanim…
Komendantka, nie zwalniając chwytu, odciągnęła Geralta i obróciła go. Twarzą ku drzwiom.
— Wypierdalaj.
Geralt wzdragał się przed uderzeniem kobiety. Nie miał jednak żadnych oporów wobec kogoś, kto miał bary jak zapaśnik, brzuch jak baleron i łydki jak dyskobol, a do tego wszystkiego pierdział jak mul. Odtrącił komendantkę i z całej siły walnął ją w szczękę. Swoim ulubionym prawym sierpowym.
Pozostałe zamarły, ale tylko na sekundę. Zanim jeszcze komendantka runęła na stół, rozbryzgując dokoła fasolę i paprykowy sos, już je miał na karku. Jednej bez zastanowienia rozkwasił nos, drugą palnął tak, że aż chrupnęły zęby. Dwie poczęstował Znakiem Aard, niby lalki poleciały na stojak z halabardami, zwalając wszystkie z nieopisanym hukiem i łoskotem.
Oberwał w ucho od ociekającej sosem komendantki. Druga strażniczka, ta z twardym biustem, chwyciła go od tyłu w niedźwiedzi uścisk. Walnął ją łokciem, aż zawyła. Komendantkę pchnął na stół, kropnął zamaszystym sierpowym. Tę z rozkwaszonym nosem grzmotnął w splot słoneczny i zwalił na ziemię, słyszał, jak wymiotuje. Inna, uderzona w skroń, huknęła ostrzyżoną potylicą o słup, obmiękła, oczy momentalnie zaszły jej mgłą.
Ale na nogach trzymały się jeszcze cztery. I kres przyszedł jego przewagom. Dostał w tył głowy, zaraz po tym w ucho. A po tym w krzyże. Któraś podcięła mu nogi, gdy upadł, dwie zwaliły się na niego, przygniotły, łomocąc kułakami. Pozostałe nie żałowały kopniaków.
Uderzeniem czołem w twarz wyeliminował jedną z przygniatających, ale natychmiast przytłoczyła go druga. Komendantka, poznał po kapiącym z niej sosie. Ciosem z góry przylała mu w zęby. Splunął jej krwią prosto w oczy.
— Nóż! - rozdarła się, miotając ostrzyżoną głową. - Nóż mi dajcie! Jaja mu urżnę!
— Po co nóż! - wrzasnęła inna. - Ja mu je odgryzę!
— Stać! Baczność! Co to ma znaczyć? Baczność, mówię!
Stentorowy i wymuszający posłuch głos przedarł się przez zgiełk bitewny, zmitygował strażniczki. Wypuściły Geralta z objęć. Wstał z trudem, obolały nieco. Widok pola boju poprawił mu nieco humor. Nie bez satysfakcji przyjrzał się swym dokonaniom. Leżąca pod ścianą strażniczka otworzyła już oczy, ale nadal nie była w stanie nawet usiąść. Druga, zgięta, wypluwała krew i macała palcem zęby. Trzecia, ta z rozkwaszonym nosem, usiłowała wstać, ale co i rusz padała, pośliznąwszy się, w kałużę własnych fasolowych wymiocin. Z całej szóstki tylko połowa trzymała się na nogach. Wynik mógł więc satysfakcjonować. Nawet w świetle faktu, że gdyby nie interwencja, on sam doznałby poważnych okaleczeń i nie wiada, czy zdolny byłby wstać o własnych siłach.
Tym zaś, kto interweniował, był dostatnio odziany i promieniujący autorytetem mężczyzna o szlachetnych rysach. Geralt nie wiedział, kto to. Doskonale znał natomiast jego towarzysza. Gładysza w fantazyjnym kapelusiku z wpiętym weń piórem egreta, o sięgających ramion blond włosach ufryzowanych na żelazkach. Noszącego dublet w kolorze czerwonego wina i koszulę z koronkowym żabotem. Z nieodłączną lutnią i nieodłącznym bezczelnym uśmiechem na uściech.
— Witaj, wiedźminie! Ależ ty wyglądasz! Z tą obitą gębą! Ze śmiechu pęknę!
— Witaj, Jaskier. Ja też się cieszę, że cię widzę.
— Co tu się dzieje? — Mężczyzna o szlachetnych rysach wziął się pod boki. - No? Co z wami? Regulaminowy meldunek! Ale już!
— To ten! — komendantka wytrząsnęła z uszu resztki sosu i oskarżycielsko wskazała na Geralta.
— On winien, wielmożny panie instygator! Awanturował się i sierdził, a potem do bicia wziął. A wszystko przez miecze jakieś z depozytu, co na nie kwitu nie miał. Gonschorek potwierdzi… Hej, Gonschorek, czego się tam kurczysz w kącie? Zesrałeś się? Ruszże dupę, wstań, rzeknij wielmożnemu panu instygatorowi… Ejże! Gonschorek? Co ci to?
Wystarczyło uważniej spojrzeć, by odgadnąć, co jest Gonschorkowi. Nie było potrzeby badać pulsu, dość było popatrzeć na białą jak kreda twarz. Gonschorek był martwy. Zwyczajnie i po prostu nie żył.