Wszyscy się roześmiali, ale niebezpieczeństwo minęło. Kiedy kalenica powędruje do góry, wznoszenie jej będzie chrześcijańskim, nie pogańskim dziełem.
Pobłogosławił kalenicę, pamiętając o zmianie zwykłej modlitwy tak, by nie prosiła o żadne specjalne właściwości dla samej belki. Potem mężczyźni pociągnęli za linę, a Thrower z całej mocy zaintonował wspaniałym barytonem: „O Panie wśród morza wzburzonego”, by nadać pracy rytm i inspirację.
Jednak przez cały czas był świadom obecności Alvina Juniora. Nie z powodu dość kłopotliwego pytania, jakie przed chwilą chłopiec zadał. Mały był równie prostoduszny jak większość dzieci — Thrower nie sądził, by planował coś złego. Uwagę pastora przyciągała zupełnie inna sprawa, nie tyle szczególna cecha chłopca, ale raczej coś w zachowaniu otaczających go ludzi. Jakby bez przerwy na niego uważali. Nie patrzyli — nie mieliby wtedy czasu na nic innego, gdyż chłopak wciąż biegał. Raczej byli świadomi jego obecności; trochę tak, jak kucharz jest świadom obecności psa w kuchni: nie odzywa się do zwierzęcia, ale obchodzi je i przestępuje, ani na chwilę nie przerywając pracy.
Zresztą, nie tylko rodzina Alvina tak na niego uważała. Wszyscy zachowywali się podobnie: Niemcy, Anglicy, Skandynawowie, nowo przybyli i starzy osadnicy. Jak gdyby wychowanie chłopca było wspólnym przedsięwzięciem, na podobieństwo budowy kościoła czy mostu przez rzekę.
— Równo ciągnąć! Równo! — krzyknął Wastenot, który siedział przy wschodnim końcu kalenicy i kierował ruchem ciężkiej belki. Musiała pasować idealnie, by krokwie oparły się o nią równo, tworząc solidny dach.
— Za daleko! — zawołał Measure. Stał na rusztowaniu nad rozporą, na której spoczywał krótki słup, mający podtrzymywać dwie belki kalenicowe, stykające się w środku końcami. Był to kluczowy i najtrudniejszy element konstrukcji dachu: trzeba było ułożyć końce dwóch belek na szczycie słupa szerokości ledwie dwóch dłoni. Dlatego właśnie Maesure stał na górze — był bystrooki i dokładny, godny swego imienia.
— Dobrze — zawołał. — Wyżej!
— Trochę do mnie — wykrzyknął Wastenot.
— Równo! — to znowu Measure.
— Trzyma! — oznajmił Wastenot.
— Trzyma! — powtórzył Measure i stojący na ziemi poluzowali trochę. Liny opadły, a mężczyźni krzyknęli głośno, gdyż kalenica biegła teraz przez połowę długości kościoła. Nie była to katedra, ale jednak budowla imponująca jak na tak zacofaną okolicę, największa, o jakiej mógł zamarzyć ktokolwiek w promieniu stu mil dookoła. Sam fakt jej powstania dowodził, że osadnicy przybyli tu już na stałe i nikt nie zdoła ich przepędzić: ani Francuzi, ani Hiszpanie, ani Kawalerowie czy Jankesi, ani nawet dzicy Czerwoni z płonącymi strzałami.
Oczywiście, wielebny Thrower pierwszy wszedł do środka, a za nim wszyscy pozostali. Po raz pierwszy za ich pamięci niebo zostało przesłonięte belką kalenicy długości co najmniej piętnastu metrów, a i to było ledwie połową zaplanowanych wymiarów. Mój kościół, pomyślał wielebny Thrower. I już teraz piękniejszy, niż widziałem w samej Filadelfii.
Stojąc na kruchym rusztowaniu, Measure wbijał drewniany kołek przez szczelinę na końcu kalenicy w otwór na szczycie podpory. Wastenot robił to samo po przeciwnej stronie. Oba kołki miały podtrzymywać belkę, póki nie ułoży się krokwi. Gdy to nastąpi, kalenica będzie umocowana tak solidnie, że właściwie można by usunąć rozporę. Będzie jednak potrzebna do zawieszenia kandelabru, oświetlającego kościół po zmroku. Nocą w ciemności miały lśnić witraże. Oto jak wspaniałą budowlę zaplanował sobie wielebny Thrower. Niech te proste duszyczki nieruchomieją z zachwytu na jej widok, wysławiając jednocześnie chwałę bożą.
Tak właśnie myślał Thrower, gdy nagle Measure krzyknął przerażony. Wszyscy spostrzegli ze zgrozą, że główna podpora rozszczepiła się i pękła pod uderzeniem młotka o drewniany kołek, a ciężka kalenica wyskoczyła na półtora metra w górę. Wyrwała się przy tym z uchwytu Wastenota i rozłamała rusztowanie, które posypało się niby cienkie patyczki. Zdawało się, że zawisła na moment poziomo w powietrzu, po czym runęła w dół, jakby przydepnęła ją stopa Pana.
A wielebny Thrower nie patrząc wiedział, że ktoś znajdzie się pod tą belką, dokładnie w samym środku. Wiedział, bo był świadom obecności chłopca, który biegł w złą stronę, i tego, że jego własny krzyk „Alvin!” sprawi, że malec zatrzyma się w najgorszym z możliwych miejsc.
A kiedy spojrzał, wszystko było dokładnie tak, jak przewidywał: mały Al stał nieruchomo i patrzył w górę na okorowany pień, który miał zmiażdżyć go o podłogę kościoła. Nic więcej nie zostanie uszkodzone — belka spadała poziomo, więc energia uderzenia rozłoży się równo na całą podłogę. Chłopiec był zbyt mały, by choćby zakłócić upadek kalenicy. Będzie połamany, zgnieciony, a jego krew rozbryźnie się po białych deskach. Nigdy nie uda mi się zmyć tej plamy, pomyślał Thrower — szaleńczo, to prawda, ale w takiej chwili człowiek nie panuje nad własnymi myślami.
Thrower widział uderzenie, jakby było oślepiającym błyskiem światła. Słyszał trzask drewna o drewno. I krzyki. Potem znowu przejrzał na oczy i zobaczył leżącą kalenicę; jeden koniec dokładnie w tym miejscu, gdzie powinien, drugi także, ale w samym środku belka pękła na dwie części, a między nimi stał blady ze strachu mały Alvin.
Nietknięty. Chłopak był nietknięty.
Thrower nie rozumiał ani słowa po niemiecku ani szwedzku, ale wiedział, co mruczą ludzie wokół niego. Niech sobie bluźnią, pomyślał. Ja muszę zrozumieć, co się tu stało. Podszedł do chłopca i obiema dłońmi zbadał mu głowę, szukając ran. Nic; malec nie stracił nawet jednego włosa. Tyle że głowa wydawała się ciepła, nawet bardzo ciepła, jakby Alvin stał przy ogniu.
Thrower uklęknął i zbadał drewno kalenicy. Zostało rozcięte całkiem gładko, jakby w ten właśnie sposób wyrosło; na szerokość dokładnie taką, by całkiem minąć chłopca.
Matka Ala podbiegła w chwilę później; chwyciła chłopca na ręce, szlochała z ulgą i mamrotała coś nieskładnie. Alvin też płakał. Thrower jednak miał na głowie inne sprawy. Był przecież człowiekiem uczonym, a to, co widział, po prostu nie miało prawa się zdarzyć. Polecił ludziom odsunąć się od belki i zmierzył ją ponownie. Była tej samej długości jak poprzednio — wschodni koniec leżał w należytej odległości od zachodniego. Odcinek rozmiarów chłopca w samym środku zwyczajnie zniknął. Wyparował w jednym, ognistym błysku, po którym głowa Alvina i krawędzie drewna pozostały gorące jak węgle, choć nie było żadnego znaku czy śladów spalenizny.
Measure zaczął wrzeszczeć spod sklepienia. Wisiał na belce rozporowej, którą chwycił, gdy zawaliło się rusztowanie. Wantnot i Calm wspięli się w górę i sprowadzili go bezpiecznie na ziemię. Wielebny Thrower nie zwrócił na to uwagi. Myślał tylko o sześcioletnim chłopcu, który stanął pod spadającą kalenicą, a belka pękła, by zrobić dla niego miejsce. Zupełnie jak Morze Czerwone, które rozstąpiło się przed Mojżeszem na prawo i na lewo.
— Siódmy syn — mruknął Wastenot. Siedział okrakiem na kalenicy, niedaleko pęknięcia.
— Co? — nie zrozumiał wielebny Thrower.
— Nic ważnego — odparł młody człowiek.
— Powiedziałeś: „siódmy syn”. Ale to przecież mały Calvin jest siódmy.
Wastenot pokręcił głową.
— Mieliśmy jeszcze jednego brata. Umarł kilka minut po urodzeniu Alvina — znowu pokręcił głową. — Siódmy syn siódmego syna.
— Ale to znaczy, że jest szatańskim pomiotem — oświadczył przerażony Thrower.
Wastenot spojrzał na niego z pogardą.