— Może w Anglii tak uważają. Tutaj wierzymy, że ktoś taki będzie uzdrowicielem, może różdżkarzem, ale na pewno dobrym człowiekiem, kimkolwiek zostanie. — Potem chłopak przypomniał sobie coś i wyszczerzył zęby. — Szatański pomiot — powtórzył, złośliwie smakując słowa. — Dla mnie brzmi to jak histeria.
Thrower wyszedł wściekły z kościoła.
Pani Faith siedziała na zydlu i kołysała na kolanach popłakującego ciągle Alvina Juniora. Strofowała go łagodnie.
— Mówiłam ci tyle razy, żebyś uważał, gdzie biegniesz. Stale się plączesz pod nogami. Czy nie potrafisz ustać spokojnie? Można kark sobie skręcić, oglądając się za tobą…
Przerwała, widząc stojącego przed nią pastora.
— Nie martwcie się — powiedziała. — Więcej go tu nie przyprowadzę.
— Cieszę się, gdyż będzie wtedy bezpieczny. Gdybym przewidział, że kościół ma być zbudowany kosztem życia dziecka, wolałbym do końca swych dni modlić się pod gołym niebem.
Spojrzała z uwagą i dostrzegła, że całym sercem wierzy w to, co mówi.
— Nie wasza wina. Alvin zawsze był niezgrabny. Ale przeżył już wypadki, które zabiłyby zwyczajne dziecko.
— Chciałbym… chciałbym zrozumieć, co się wydarzyło.
— Podpora pękła, to jasne. Takie rzeczy się zdarzają.
— Ale… jak to możliwe, że go nie uderzyła? Belka rozpadła się, zanim doleciała do jego głowy. Mogę go obejrzeć?
— Nie ma nawet śladu.
— Wiem. Chciałbym dotknąć, żeby sprawdzić…
Wzniosła oczy do góry.
— Szukanie rozumu — mruknęła, ale cofnęła dłonie, by mógł zbadać głowę chłopca. Robił to wolno, ostrożnie, próbując precyzyjnie odczytać mapę czaszki, odnaleźć grzbiety i zgrubienia, ugięcia i zagłębienia. Nie musiał zaglądać do książki. Zresztą, przekonał się, że podręczniki opowiadały same bzdury. Wszystkie sugerowały idiotyczne uogólnienia, na przykład „Czerwony zawsze ma guz tuż za uchem; znamionuje to dzikość i kanibalizm”. Tymczasem głowy Czerwonych były równie zróżnicowane jak głowy Białych. Nie, Thrower nie ufał książkom… jednak nauczył się pewnych rzeczy o ludziach dysponujących szczególnymi umiejętnościami i o wspólnym dla nich kształcie głowy. Obmacując palcami czaszkę Alvina, z góry wiedział, co znajdzie.
Ale nie. Nie było żadnej cechy wyróżniającej ją spośród innych. Przeciętna. Tak przeciętna, jak to tylko możliwe. Tak absolutnie przeciętna, że mogłaby posłużyć za podręcznikowy przykład normalności… gdyby tylko istniał jakiś podręcznik wart przeczytania.
Cofnął ręce, a chłopiec — który przestał już płakać — odwrócił się na kolanach matki, by spojrzeć na pastora.
— Wielebny ojcze — powiedział. — Macie ręce tak zimne, że można zamarznąć.
Potem zsunął się na ziemię i odbiegł, wołając jednego z małych Niemców, z którym tak zażarcie walczył jeszcze niedawno. Faith roześmiała się smutno.
— Widzicie, jak szybko zapominają?
— I wy także — odparł.
Pokręciła głową.
— Ja nie — zapewniła. — Nigdy niczego nie zapominam.
— Przecież już się uśmiechacie.
— Ja idę dalej, wielebny ojcze. Po prostu idę dalej. To nie to samo, co zapomnieć.
Przytaknął.
— A więc… powiedzcie, coście znaleźli — poprosiła.
— Znalazłem?
— Macając guzy na głowie. Szukając rozumu. Czy ma go choć trochę?
— Jest normalny. Absolutnie normalny. W jego głowie nie ma niczego niezwykłego.
— Niczego niezwykłego? — mruknęła.
— Zgadza się.
— Gdybyście mnie pytali, to wyjątkowo niezwykła sprawa, jeśli tylko kto ma dość rozumu, żeby to zauważyć.
Podniosła zydel i odeszła, wołając po drodze Ala i Cally'ego.
Po krótkiej chwili wielebny Thrower uświadomił sobie, że miała rację. Nikt nie jest idealnie przeciętny. Każdy ma jakiś rys silniejszy od innych. To nienormalne, że Al jest tak idealnie wyważony. Jakby dysponował wszystkimi możliwymi umiejętnościami, które zaznaczają się w kształcie czaszki, i to w doskonałej równowadze. Ten dzieciak nie był przeciętny; był wyjątkowy, choć Thrower nie wiedział, na czym ta wyjątkowość mogłaby polegać. Majster do wszystkiego, ale we wszystkim dyletant? Może mistrz w każdej dziedzinie?
Przesądy czy nie, Thrower nie mógł się uspokoić. Siódmy syn siódmego syna, niezwykły kształt czaszki i cud — żadne inne określenie nie przychodziło mu do głowy… cud kalenicy. Zwyczajne dziecko zginęłoby dzisiaj. Tego wymagały prawa natury. Ale ktoś albo coś chroniło chłopca i prawo natury zostało złamane.
Kiedy ustały dyskusje, mężczyźni wrócili do pracy. Oczywiście belka była bezużyteczna, więc wynieśli obie jej części na zewnątrz. Po tym, co się zdarzyło, nie mieli zamiaru wykorzystywać tego kawałka w żadnych innych celach. Wzięli się dzielnie do pracy i przed wieczorem przygotowali nową kalenicę, odbudowali rusztowanie, a zanim zapadł zmierzch, cały szczyt dachu tkwił już na miejscu. Nikt nie wspominał o wypadku, w każdym razie nie w obecności Throwera. Ale kiedy pastor wyszedł obejrzeć pęknięty wspornik, nigdzie go nie znalazł.
Rozdział 7
Ołtarz
Alvin nie przestraszył się, kiedy zobaczył spadającą belkę, ani wtedy, gdy huknęła o podłogę. Ale gdy wszyscy dorośli zaczęli się zachowywać jak na Święto Zachwycenia, ściskać go i mówić szeptem, wtedy naprawdę zaczął się bać. Dorośli często robili różne rzeczy bez najmniejszego powodu.
Na przykład tato. Siedział na podłodze przy ogniu i przyglądał się kawałkom belki rozporowej, która pękła pod ciężarem kalenicy i wszystko spadło z hukiem na ziemię. Gdyby mama była sobą, ani tato ani nikt inny nie mógłby wnieść do domu wstrętnych i brudnych odłamków drzewa. Ale dzisiaj mama oszalała, zupełnie jak tato, więc kiedy jej pokazał, że taszczy te wielkie, paskudne kawały belki, schyliła się tylko, podwinęła chodnik i zeszła tacie z drogi.
Zresztą, jeśli ktoś nie potrafił schodzić z drogi tacie, kiedy na jego twarzy pojawiał się taki wyraz, to był za głupi, żeby żyć na tym świecie. David i Calm mieli szczęście: mogli się wynieść do własnych domów na własnym, wykarczowanym terenie, gdzie ich własne żony szykowały im kolację i gdzie sami mogli decydować, czy wariować, czy raczej nie. Reszta nie była taka szczęśliwa. Jeśli tato i mama wariowali, wszyscy pozostali też musieli zachowywać się jak wariaci. Żadna dziewczynka nie pokłóciła się z żadną inną; wszystkie pomagały szykować kolację, a potem sprzątnęły bez słowa skargi. Wastenot i Wantnot wyszli na dwór, narąbali drzewa i załatwili wieczorne dojenie, przy czym jeden drugiego nie pchnął nawet w ramię, nie mówiąc już o zapasach. Alvin Junior był bardzo rozczarowany, ponieważ zawsze walczył z przegrywającym, a były to jego najlepsze walki w życiu. Bracia mieli po osiemnaście lat i solidnie musiał się namęczyć. Nie to, co z maluchami, z którymi zwykle staczał bitwy. A Measure siedział tylko przy kominku i strugał wielką warząchiew dla mamy. Ani razu nawet nie podniósł głowy. Czekał wraz z pozostałymi, aż tato znowu zachowa się zwyczajnie i wrzaśnie na wszystkich po kolei.
Jedyną normalną osobą w całym domu był trzyletni Calvin. Problem w tym, że normalne zachowanie w jego przypadku polegało na tym, że łaził wszędzie za Alvinem niby kociak, który złapał trop myszy. Nigdy nie podchodził dość blisko, żeby się z Alvinem Juniorem pobawić, albo go dotknąć, porozmawiać czy zrobić cokolwiek sensownego. Po prostu był zawsze na granicy pola widzenia. A Alvin patrzył na niego dokładnie w chwili, gdy Calvin odwracał głowę; dostrzegał mignięcie jego koszuli, gdy maluch krył się za drzwiami; a czasem, w mroku nocy, słyszał lekki oddech, bliższy niż by należało. Wiedział wtedy, że Calvin nie leży na swoim posłaniu, ale stoi obok łóżka Alvina i patrzy. Jakoś nikt nigdy tego nie zauważał. Minął już prawie rok od chwili, gdy Alvin zrezygnował z prób zniechęcenia brata. A jeśli nawet mówił: „Mamo, Cally mi dokucza”, mama odpowiadała: „Alu Juniorze, on się nawet słowem nie odezwał ani cię nie dotknął. Jeśli ci nie odpowiada, jak on stoi sobie tak spokojnie, że bardziej nie można, to tym gorzej dla ciebie. Ponieważ mnie to odpowiada. Chciałabym, by niektóre inne dzieci też były takie grzeczne”. Alvin uznał, że to nie Calvin jest dzisiaj normalny, ale reszta rodziny dopasowała się do jego zwykłego poziomu wariactwa.