Выбрать главу

Alvin Junior nie był mściwy, o nie. Ale kiedy tak siedział i wyjmował z koszuli szpilki, musiał zauważyć karaluchy biegające w swoich sprawach między szparami w podłodze. I wyobraził sobie, co by się stało, gdyby wszystkie te karaluchy całkiem przypadkiem odwiedziły pewien pokój, który aż trząsł się od chichotów.

Klęknął więc na podłodze, postawił świecę obok siebie i zaczął szeptać do karaluchów. Tak samo jak wtedy, gdy zawierał z nimi umowę. Opowiadał o ślicznej, gładkiej pościeli, o miękkiej, delikatnej skórze, po której mogą biegać, a przede wszystkim o satynowej poszewce na Matyldowej poduszce z gęsiego puchu. Ale ich to nie interesowało. Są głodne, pomyślał Alvin. Obchodzi je tylko jedzenie, jedzenie i strach. Zaczął więc opowiadać o jedzeniu, najsmakowitszym jedzeniu jakiego w życiu próbowały. Karaluchy ożywiły się i podeszły bliżej, żeby posłuchać. Żaden nie próbował wejść na Alvina, ponieważ przestrzegały układu.

Tyle jedzenia ile tylko chcecie, na tej miękkiej, różowej skórze. W dodatku całkiem bezpiecznie, ani śladu zagrożenia, nie ma się czym martwić. Macie tylko iść tam i znaleźć jedzenie na miękkiej, różowej, delikatnej, gładkiej skórze.

Prawie od razu parę karaluchów przedostało się pod drzwiami sypialni Alvina, potem więcej i jeszcze więcej, aż wreszcie cały oddział ruszył jak szarża kawalerii pod drzwi i za ścianę. Drobne ciała błyszczały i lśniły w blasku świecy, prowadzone nienasyconym głodem, bez lęku, ponieważ Alvin zapewnił, że nie ma się czego bać.

Nie minęło nawet dziesięć sekund nim z sąsiedniego pokoju dobiegł pierwszy krzyk. A po minucie w całym domu zapanował taki harmider, jakby wybuchł pożar. Wrzeszczały dziewczynki, krzyczeli chłopcy, tupały ciężkie buty, gdy tato wbiegł na górę i zaczął deptać karaluchy. Al był zachwycony jak prosiak w błotnistej kałuży.

Wreszcie wszystko zaczęło się uspokajać. Za chwilę pewnie zajrzą sprawdzić, co się dzieje u niego i Calvina… Al zdmuchnął świecę, wskoczył do łóżka i szepnął karaluchom, żeby się pochowały. I rzeczywiście, wkrótce z korytarza dobiegły kroki mamy. W ostatniej chwili Alvin Junior przypomniał sobie, że nie włożył nocnej koszuli. Wysunął rękę, pochwycił ją i wciągnął pod koc akurat kiedy otwierały się drzwi. Skupił się na lekkim, równym oddechu.

Weszli mama i tato ze świecami. Słyszał, jak odkrywają Calvina, sprawdzając, czy nie ma w łóżku karaluchów. Bał się, że z niego też ściągną koc. To straszny wstyd, spać jak zwierzę, bez niczego na sobie. Ale dziewczynki wiedziały, że nie mógł usnąć tak szybko po tym, jak pokłuły go szpilkami. Naturalnie obawiały się, co może powiedzieć rodzicom, więc szybko wyprowadziły ich z pokoju. Zdążyli tylko poświecić Alvinowi w twarz, by sprawdzić, czy śpi. Alvin leżał nieruchomo; nawet powieka mu nie drgnęła. Światło zniknęło i słyszał, jak cicho zamykają się drzwi.

Nadal leżał nieruchomo — i słusznie. Drzwi otworzyły się znowu. Słyszał ciche stąpanie bosych stóp. A potem poczuł na twarzy oddech Anny. Szepnęła mu w samo ucho:

— Nie wiemy, jak to zrobiłeś, Alvinie Juniorze, ale jesteśmy pewne, że to ty nasłałeś na nas karaluchy.

Alvin udawał, że niczego nie słyszy. Nawet lekko zachrapał.

— Nie oszukasz mnie, Alvinie Juniorze. Lepiej dzisiejszej nocy nie zasypiaj, bo możesz się już nigdy nie obudzić. Zrozumiałeś?

— Gdzie się podziała Anna? — dobiegł zza drzwi głos taty.

Jest tutaj, tatusiu, pomyślał Alvin; i grozi, że mnie zabije. Ale, oczywiście, nie powiedział tego głośno. Zresztą ona i tak chciała go tylko nastraszyć.

— To będzie wyglądało na wypadek — mówiła Anna. — Tobie zawsze zdarzają się różne rzeczy. Nikt nie pomyśli o morderstwie. Alvin zaczynał jej wierzyć.

— Wyniesiemy twoje zwłoki i wepchniemy do dziury w wychodku. Pomyślą, że wyszedłeś sobie ulżyć i wpadłeś do środka.

To może się udać, pomyślał Alvin. Właśnie Anna mogła wymyślić coś tak szatańsko sprytnego. Była najlepsza, gdy chodziło o ukradkowe szczypanie ludzi: kiedy krzyczeli, zawsze stała dobre trzy metry od ofiary. To dlatego miała takie długie i ostre paznokcie. Nawet teraz Alvin czuł, jak jeden z tych szponów drapie go w policzek.

Drzwi otworzyły się szerzej.

— Anno — szepnęła mama. — Wyjdź natychmiast.

Paznokieć przestał drapać.

— Sprawdzałam tylko, czy mały Alvin śpi spokojnie. — Bose stopy Anny poczłapały na korytarz.

Zaraz potem ktoś zamknął drzwi. Alvin słyszał tupiące po schodach buty rodziców.

Wiedział, że zgodnie z wszelkimi zasadami powinien być przerażony groźbami siostry. Ale nie był. Wygrał tę bitwę. Wyobraził sobie karaluchy pełzające po dziewczynkach i parsknął śmiechem. Musiał zachować ciszę, więc zdusił chichot, starając się oddychać możliwie spokojnie. Całe ciało dygotało od tłumionego śmiechu.

W pokoju ktoś był.

Al niczego nie słyszał, a kiedy otworzył oczy, niczego nie zauważył. Ale wiedział, że ktoś tu jest. Nie przeszedł przez drzwi, więc musiał wejść oknem. To głupie, pomyślał chłopiec. Nie ma tu żywej duszy. Ale leżał nieruchomo i wcale się już nie śmiał, ponieważ wyraźnie czuł czyjąś obecność. Nie, to tylko sen, nic więcej… ciągle jestem przestraszony, bo tyle myślałem o Czerwonych, którzy szpiegują mnie na dworze… a może z powodu gróźb Anny. Jeśli będę leżał spokojnie i nie otwierał oczu, wszystko przejdzie.

Czerń pod powiekami zmieniła się w róż. W pokoju rozbłysło światło. Światło jasne jak blask słońca. Żadna świeca, czy nawet latarnia, nie mogła płonąć tak jaskrawo. Al otworzył oczy i strach zmienił się w grozę: przekonał się, że to, czego się obawiał, działo się naprawdę.

U stóp łóżka stał człowiek i świecił, jakby zbudowany był z promieni słońca. Jasność emanowała z jego skóry, z piersi w rozpięciu koszuli, z twarzy i dłoni. W jednej z tych dłoni trzymał ostry, stalowy nóż. Zaraz umrę, pomyślał Al. Dokładnie tak, jak obiecała Anna, tyle że siostry w żaden sposób nie mogły przywołać tak strasznej postaci. Jaśniejący Człowiek zjawił się z własnego wyboru, to było oczywiste. I chciał zabić Alvina Juniora za jego grzechy, nie dlatego, że ktoś go namówił. A potem było tak, jakby światło z tego człowieka przecisnęło się pod skórę Alvina i wniknęło w niego, zaś strach odpłynął. Jaśniejący Człowiek trzymał nóż i zakradł się do pokoju nie otwierając nawet drzwi, ale nie chciał skrzywdzić chłopca. Alvin uspokoił się nieco i podciągnął na łóżku, aż prawie siedział oparty o ścianę. Obserwował Jaśniejącego Człowieka i czekał, co z tego wyniknie.

Jaśniejący Człowiek uniósł lśniące, stalowe ostrze, dotknął nim dłoni… i ciął. Alvin dostrzegł strumień czerwonej krwi spływający z jego ręki, ściekający wzdłuż przedramienia i kapiący z łokcia na podłogę. Ale nim zdążyły spaść choćby cztery krople, zobaczył wizję.

Był w pokoju swoich sióstr, znał przecież to miejsce, choć teraz wyglądało inaczej. Łóżka wyrastały wysoko, a dziewczynki stały się olbrzymkami. Widział wyraźnie tylko ogromne nogi i stopy. Wtedy zrozumiał, że patrzy na pokój z perspektywy małego stworzenia. Z perspektywy karalucha. W swojej wizji biegł wygłodniały i bez lęku; wiedział, że jeśli tylko wczołga się na te stopy i nogi, znajdzie tam jedzenie, tyle jedzenia, ile tylko zapragnie. Dlatego pędził, wspinał się, biegł, szukał. Ale jedzenia nie było, ani odrobiny; ogromne dłonie zrzuciły go na podłogę, a potem zawisł nad nim wielki, mroczny cień i Al poczuł ostry, straszliwy ból śmierci.

Nie jeden, a wiele razy, dziesiątki razy: nadzieja na pożywienie, wiara, że nie spotka go nic złego, potem rozczarowanie — nic do jedzenia, zupełnie nic… a po rozczarowaniu groza, rany i śmierć. Każda maleńka, ufna istota zdradzona, zmiażdżona, ranna…