W promieniującym z ciała świetle Alvin widział wyraźniej niż kiedykolwiek. Widział, że to nie whisky zatruwała tego nieszczęsnego Czerwonego, i nie z powodu straty oka jest kaleką. To było coś o wiele bardziej mrocznego, co rosło w głowie jak pleśń.
Czerwony zrobił trzy kroki i ukląkł przy łóżku. Jego twarz znalazła się o kilka centymetrów od oczu Alvina.
— Czego ode mnie chcesz? Co powinienem zrobić?
Mężczyzna otworzył oczy i przemówił.
— Wszystkie rzeczy uczyń całością — powiedział.
Nim minęła sekunda, Al Junior pojął, że przybysz użył słów z języka Czerwonych… Shaw-Nee, jak go nazywali dorośli podczas ceremonii chrztu. A jednak Al zrozumiał go doskonale, jakby mężczyzna mówił po angielsku niby sam Lord Protektor. Wszystkie rzeczy uczyń całością.
Na tym przecież polegał talent Alvina. Naprawianie różnych rzeczy, przetwarzanie ich tak, jak powinny wyglądać. Problem w tym, że nawet w części nie rozumiał, jak tego dokonuje, a już na pewno nie miał pojęcia, jak naprawić coś, co żyło.
A może wcale nie musi rozumieć? Może wystarczy działać? Podniósł rękę i bardzo delikatnie dotknął policzka Lolli-Wossiky tuż pod wybitym okiem. Nie, to nie tak. Przesunął palec, aż trafił na powiekę, gdzie powinno być oko. Tak, pomyślał. Stań się całością.
Coś trzasnęło. Roziskrzyło się światło. Al wstrzymał oddech i cofnął rękę.
Jasność rozwiała się. Tylko blask księżyca wpadał przez okno. Nie pozostała nawet odrobina światła. Jak gdyby właśnie przebudził się ze snu — najdziwniejszego snu w życiu.
Dopiero po minucie oczy Alvina przyzwyczaiły się do ciemności. Znowu widział. I wiedział, że to nie jest sen. Bo obok klęczał Czerwony, który niedawno był Jaśniejącym Człowiekiem. Nie można śnić, kiedy Czerwony klęczy obok łóżka, a łzy płyną z jego zdrowego oka, podczas gdy drugie, gdzie przed chwilą go dotknął…
Powieka nadal zwisała luźno, zakrywając pustkę. Oko nie zostało uzdrowione.
— Nie udało się — szepnął Alvin. — Przepraszam…
To straszne: Jaśniejący Człowiek ocalił go przed straszną niegodziwością, a on w zamian nic dla niego nie uczynił. Ale Czerwony nie wyrzekł nawet słowa wyrzutu. Wyciągnął tylko ręce, ujął Alvina za ramiona, przysunął do siebie i ucałował w czoło, mocno, jak ojciec syna, jak brat brata, jak przyjaciel przyjaciela idącego na śmierć. Obym nigdy nie zapomniał, prosił bezgłośnie Alvin. Obym nie zapomniał tego pocałunku i wszystkiego, co sobą wyrażał: nadziei, wybaczenia, miłości…
Lolla-Wossiky zerwał się na nogi. Był teraz zwinny jak młodzik; nic nie pozostało po zataczającym się pijaku. Zmienił się; naprawdę się zmienił i Alvin pomyślał, że może jednak coś uleczył, coś naprawił, coś ważniejszego od oczu. Może uratował go od pragnienia whisky.
Jeśli nawet, Al wiedział, że to nie jego dzieło. To światło, które w nim płonęło; ogień, co grzał, choć nie parzył.
Indianin podbiegł do okna, przeskoczył parapet, zawisł przez chwilę na rękach i zniknął — tak cicho, że Alvin nie usłyszał, gdy dotknął stopami ziemi pod oknem. Jak kot.
Ile to wszystko trwało? Całe godziny? Czy wkrótce wstanie świt? A może minęło tylko parę sekund od chwili, gdy Anna szeptała mu do ucha, a potem rodzina usnęła?
Zresztą, to nieważne. Alvin nie mógłby zasnąć po tym wszystkim, co się wydarzyło. Dlaczego ten Czerwony do niego przyszedł? Co oznaczał blask, który najpierw rozświetlał Lollę-Wossiky, a potem wypełnił Alvina? Zadziwiony chłopiec nie mógł tak zwyczajnie leżeć w łóżku. Wstał więc, szybko wciągnął nocną koszulę i wymknął się za drzwi.
Na korytarzu usłyszał dobiegającą z dołu rozmowę. Mama i tato jeszcze nie spali. Z początku chciał zbiec do nich i opowiedzieć o wszystkim. Potem jednak rozpoznał ton ich głosów, był w nim gniew, strach, niepokój. Nie najlepsza chwila na opowieść o śnie. Nawet jeśli Alvin wiedział, że to nie sen, oni tak właśnie potraktują całą historię. Zresztą, kiedy się lepiej zastanowić, przecież i tak nie mógł opowiedzieć wszystkiego. O wysłaniu karaluchów do sypialni sióstr? O szpilkach, ukłuciach i groźbach? Wszystko wyszłoby na jaw, choć Alvin miał wrażenie, że zdarzyło się to całe lata temu. Nie miało już znaczenia wobec przysięgi, jaką złożył i przyszłości, jaka mogła go oczekiwać. Ale dla mamy i taty będzie miało duże znaczenie.
Na palcach przemknął korytarzem i po schodach zsunął się w dół: dość blisko, by wszystko słyszeć i dość daleko, by kryć się bezpiecznie za węgłem.
Po kilku minutach zapomniał, że powinien się kryć. Zszedł niżej, by zobaczyć duży pokój. Tato siedział na podłodze wśród kawałków drewna. Alvin zdziwił się, że jeszcze z nimi nie skończył, choć przecież był już na górze, żeby zabijać karaluchy. Musiało minąć sporo czasu.
Tato schylił się i zakrył twarz rękami. Mama klęczała przed nim, trzymając największy odłamek drzewa.
— On żyje, Alvinie — mówiła mama. — Cała reszta się nie liczy. Tato podniósł głowę i spojrzał na nią z powagą.
— To woda wsączyła się do tego drzewa, zamarzała i topniała długo przed tym, nim je ścięliśmy. I całkiem przypadkiem przycięliśmy je tak, że skaza nie była widoczna na powierzchni. Ale wewnątrz belka pękła na trzy strony i tylko czekała na ciężar kalenicy. Woda to zrobiła.
— Woda… — w głosie mamy zabrzmiał szyderczy ton.
— To już po raz czternasty woda próbowała go zabić.
— Dzieciom zawsze trafiają się jakieś przypadki.
— Raz pośliznęłaś się na mokrej podłodze, kiedy trzymałaś go na ręku. Raz David przewrócił kocioł wrzątku. Trzy razy gdzieś się zgubił i znaleźliśmy go na brzegu. Ostatniej zimy, kiedy pękł lód na Rzece Chybotliwego Canoe…
— Nie myślisz chyba, że jest pierwszym dzieckiem, które wpadło do wody?
— Napił się zatrutej wody i wymiotował krwią. Albo zaatakował go bawół cały oblepiony błotem…
— Błotem. Wszyscy wiedzą, że bawoły taplają się w błocie jak świnie. To nie miało żadnego związku z wodą.
Tato uderzył otwartą dłonią o podłogę. Trzask rozległ się głośno jak wystrzał. Mama drgnęła i natychmiast spojrzała ku schodom, w stronę, gdzie spały dzieci. Alvin Junior odskoczył pospiesznie. Czekał, aż każe mu wracać do łóżka. Ale chyba niczego nie zauważyła, ponieważ nie krzyknęła ani nikt za nim nie poszedł.
Wrócił cichutko. Rodzice wciąż się kłócili, tylko ciszej.
Tato mówił szeptem, choć oczy płonęły mu gniewem.
— Jeśli naprawdę uważasz, że to nie miało żadnego związku z wodą, to ty jesteś szalona, nie ja.
Twarz mamy wyglądała jak ścięta lodem. Alvin Junior znał ten wyraz — mama nie mogła być bardziej wściekła. Żadnych klapsów, żadnych wymówek; tylko chłód i milczenie; każde dziecko, które spotkała taka kara, zaczynało marzyć o śmierci i męczarniach piekła, bo tam przynajmniej jest cieplej.
Przy tacie mama nie milczała, ale jej głos był jak lód.
— Nasz Zbawca pił wodę ze studni Samarytanina. — Ale nie przypominam sobie, żeby wpadł do tej studni.
Alvin Junior wspomniał, jak spadał w ciemność trzymając się wiadra, aż lina zaplątała się w kołowrocie i zatrzymała je tuż nad powierzchnią wody. Z pewnością by się utopił. Powiedzieli, że nie miał jeszcze dwóch lat, kiedy to się stało. Jeszcze teraz śnił czasami o kamieniach, którymi wyłożono wnętrze studni; stawały się coraz ciemniejsze i ciemniejsze w miarę, jak spadał w dół. W snach studnia miała dziesięć mil głębokości i leciał przez wieczność, nim się w końcu obudził.