— Więc pomyśl o tym, Alvinie Millerze, skoro uważasz, że znasz pismo.
Tata zaczął protestować, że przecież nic takiego nie mówił…
— Sam diabeł powiedział Panu na pustyni, że anioły uniosą Jezusa, gdyby zranił stopę o kamień.
— Nie wiem, co to ma wspólnego z wodą…
— To jasne, że jeśli wyszłam za ciebie dla twojego rozumu, zostałam paskudnie oszukana.
Twarz taty pokryła się czerwienią.
— Nie nazywaj mnie głupcem, Faith. Wiem, co wiem, i…
— Alvinie Millerze, chłopiec ma anioła stróża. Ktoś go pilnuje.
— Ty i te twoje ewangelie. Ty i te twoje anioły.
— To wytłumacz, w jaki sposób przeżył czternaście wypadków bez najmniejszego zadrapania. Ilu chłopców w wieku sześciu lat nigdy się nawet nie skaleczyło?
Tata przybrał dziwaczny wyraz twarzy, jakby się skrzywił i trudno mu było wykrztusić choćby słowo.
— Mówię ci, że coś chce go zabić. Wiem o tym.
— Niczego nie wiesz.
Tato odpowiedział ciszej, dusząc słowa, jakby każde sprawiało mu ból.
— Wiem…
Mówił z takim trudem, że mama nie czekała aż skończy i przerwała mu.
— Jeżeli nawet istnieje jakiś diabelski spisek, by go zabić… a ja nie twierdzę tego, Alvinie… to istnieje potężniejszy jeszcze plan niebios, by go ocalić.
I nagle tato nie miał więcej kłopotów z mówieniem. Tato po prostu zrezygnował z wypowiadania trudnych zdań. Alvin Junior poczuł się oszukany, jak wtedy, gdy ktoś każe mu wyjść, zanim jeszcze się odezwał. Ale wiedział, gdy tylko chwilę pomyślał, że tato nie poddałby się tak łatwo, gdyby jakaś straszliwa siła nie zabraniała mu mówić. Tato był silnym mężczyzną, wcale nie tchórzliwym. I to, że musiał przegrać, wzbudziło w chłopcu lęk. Mały Alvin wiedział, że rodzice rozmawiają o nim. Nie rozumiał nawet połowy tego, co zostało powiedziane; pojął jednak, że tato uważa, iż ktoś chce zabić Alvina Juniora. A kiedy tato chciał przedstawić dowód, opowiedzieć skąd wie, coś zamknęło mu usta i nakazało milczenie.
Alvin Junior wiedział bez jednego słowa, że to, co zamknęło tacie usta, było przeciwieństwem blasku, który wcześniej wypełniał Jaśniejącego Człowieka i jego samego. Istniało coś, co pragnęło, by Alvin był silny i dobry. I istniało coś innego, co chciało, by zginął. Czymkolwiek była ta dobra moc, potrafiła przywoływać wizje, ukazać straszliwy grzech i nauczyć, jak unikać go na przyszłość. Ale zła moc potrafiła zmusić do milczenia tatę, pokonać najsilniejszego, najlepszego człowieka, jakiego Alvin znał i o jakim słyszał. I to było przerażające.
Kiedy tato dalej dowodził swoich racji, jego siódmy syn wiedział, że pomija jedyny liczący się argument.
— To nie diabły i nie anioły. To siły natury. Nie rozumiesz, że on jest wyzwaniem dla natury? Ma w sobie moc, jakiej nie możemy się nawet domyślać. Taką moc, że jedna z części natury nie może tego znieść… a on się broni, nawet gdy sam o tym nie wie.
— Jeśli taką moc ma siódmy syn siódmego syna, to gdzie jest twoja, Alvinie Millerze? Jesteś siódmym synem, a to podobno też coś znaczy. A jakoś nie widzę, żebyś używał różdżki albo…
— Nie wiesz, co robię…
— Za to wiem, czego nie robisz. Wiem, w co nie wierzysz…
— Wierzę we wszystko, co jest prawdą…
— Wiem, że wszyscy chodzą pomagać przy budowie tego pięknego kościoła. Oprócz ciebie.
— Kaznodzieja to dureń.
— Czy nie przyszło ci do głowy, że Bóg wykorzystuje twojego bezcennego siódmego syna, by cię przebudzić i skłonić do pokuty?
— A więc w takiego Boga wierzysz? Boga, który próbuje zabijać małych chłopców, żeby ich tatusiowie przyszli na spotkanie parafialne?
— Pan ocalił twojego chłopca, czym dał dowód swej miłości i dobroci…
— Miłości i dobroci, które pozwoliły umrzeć Vigorowi… — Ale pewnego dnia jego cierpliwość się wyczerpie… — A wtedy wymorduje moich pozostałych synów.
Uderzyła go w twarz. Alvin Junior widział to na własne oczy. I nie było to takie klepnięcie od niechcenia, jakim przypominała synom, że nie należy niegrzecznie odpowiadać albo próżnować. To było uderzenie, które mogłoby strącić z karku głowę. Tato rozciągnął się na podłodze.
— Jedno ci powiem, Alvinie Millerze — oświadczyła głosem tak lodowatym, że aż parzył. — Jeśli ten kościół zostanie ukończony i nie będzie w nim żadnego tworu twoich rąk, przestaniesz być moim mężem, a ja twoją żoną.
Jeśli jeszcze coś mówili, Alvin Junior już tego nie słyszał. Był w łóżku i drżał cały na myśl, że tak straszną rzecz można sobie choćby wyobrazić, nie wspominając już o wypowiedzeniu jej na głos. Dziś w nocy bał się już wiele razy; bał się bólu, bał się umierać, gdy Anna szeptem groziła mu śmiercią, a najbardziej się bał, gdy przybył Jaśniejący Człowiek i ukazał mu jego grzech. Ale to było czymś zupełnie innym. Jak koniec świata, jak koniec jedynego, co absolutnie pewne: słyszeć mamę, która mówi, że nie zostanie więcej z tatą. Alvin leżał w łóżku, a w głowie pędziły mu najróżniejsze myśli. Pędziły tak szybko, że nad żadną nie mógł się skupić. I wreszcie w tym zamieszaniu nie pozostało mu nic innego, jak zasnąć.
Rankiem pomyślał, że może to był sen. To musiał być sen. Ale na podłodze koło łóżka znalazł świeże plamy w miejscu, gdzie spłynęła krew Jaśniejącego Człowieka. I kłótnia rodziców też mu się nie przyśniła. Tato zatrzymał go po śniadaniu i powiedział:
— Al, dzisiaj zostaniesz ze mną.
Wyraz twarzy mamy świadczył aż nadto wyraźnie, że to, co mówiła w nocy, obowiązywało nadal.
— Chcę pomóc budować kościół — oświadczył Alvin Junior. — Nie boję się żadnych kalenic.
— Dzisiaj zostaniesz w domu. Pomożesz mi coś zbudować. — Tato przełknął ślinę i powstrzymał się od spojrzenia w stronę mamy. — Kościół będzie potrzebował ołtarza. Możemy zbudować piękny ołtarz, który tam ustawimy, gdy tylko położą dach i ustawią ściany. — Tato zerknął na mamę i uśmiechnął się tak, że Alowi dreszcz przebiegł po karku. — Jak myślisz, pastor będzie chyba zadowolony?
Mama była wyraźnie zaskoczona. Ale nie należała do ludzi, którzy poddają walkę tylko dlatego, że przeciwnikowi udał się jeden rzut. Alvin Junior znał ją dobrze.
— W czym może ci pomóc chłopak? — zapytała. — Przecież nie jest cieślą.
— Ma dobre oko — wyjaśnił tato. — Jeśli potrafi łatać i wycinać skórę, może zrobić parę krzyży. Ołtarz będzie lepiej wyglądał.
— Measure lepiej potrafi coś wystrugać.
— Więc każę małemu wypalić te krzyże! — Tato położył dłoń na głowie Alvina Juniora. — Choćby miał tu siedzieć cały dzień i czytać Biblię, nie pójdzie do tego kościoła, póki ostatni kołek nie zostanie wbity na miejsce.
Głos taty był tak twardy, że mógłby ryć słowa w kamieniu. Mama spojrzała najpierw na Alvina Juniora, potem na Alvina Seniora. Wreszcie zaczęła pakować do koszyka prowiant dla tych, co mieli iść na budowę.
Alvin Junior wyszedł z domu. Measure zaprzęgał konie, a Wastenot i Wantnot ładowali gonty na wóz.
— Znowu chcesz stanąć w środku kościoła? — zapytał Wantnot.
— Moglibyśmy zrzucać na ciebie belki, a ty głową rozbijałbyś je na gonty — dodał Wastenot.
— Nie jadę — oznajmił Alvin Junior.
Wastenot i Wantnot wymienili porozumiewawcze spojrzenia.
— Szkoda — stwierdził Measure. — Ale kiedy mama i tato wpadają w zły humor, w całej dolinie Wobbish szaleje śnieżyca.