Ten świat wiecznego zmierzchu zanikał. Wciąż istniały obszary dziewiczej puszczy, gdzie Czerwoni skradali się ciszej od jeleni; Bajarz czuł się tam, jakby wkroczył do katedry najszczerzej wielbionego Boga. Miejsca takie spotykał jednak rzadko. W ostatnim roku swych wędrówek nieczęsto trafiał mu się dzień, gdy ze szczytu drzewa nie dostrzegał żadnej przerwy w pokrywie lasu. Cały region pomiędzy Hio i Wobbish został zasiedlony niezbyt gęsto, ale równomiernie. Choćby teraz, siedząc na wierzbie rosnącej na szczycie pagórka, Bajarz dostrzegał ze trzy tuziny ognisk, wysyłających kolumny dymu ku chłodnemu, jesiennemu niebu. I wszędzie widział wykarczowaną puszczę, zaorane i obsiane pola, zebrane plony. Tam, gdzie wielkie drzewa osłaniały ziemię przed okiem niebios, teraz porośnięty szczeciną ściernisk grunt leżał obnażony, czekając na zimę, by zakryła jego nagość.
Bajarz przypomniał sobie własną wizję pijanego Noego. Stworzył rycinę przedstawiającą to zdarzenie dla nowej edycji Księgi Rodzaju, przeznaczonej dla szkółek niedzielnych obrządku szkockiego. Nagi Noe z otwartymi ustami wciąż ściska w palcach puchar; obok Cham śmieje się pogardliwie; Jafet i Sem podchodzą tyłem, by okryć ojca szatą i nie widzieć, jak się obnaża w pijackim oszołomieniu. Bajarz drgnął nagle; zrozumiał, że była to prorocza wizja. Oto on, Bajarz, siedzi na drzewie i spogląda na nagą ziemię, czekającą za skromne, zimowe okrycie. Spełnione proroctwo — coś, czego człowiek pragnie, ale właściwie nie oczekuje w życiu doczesnym.
Chociaż z drugiej strony, historia pijanego Noego wcale nie musi symbolizować chwili obecnej. Dlaczego nie na odwrót? Dlaczego nie nagi grunt jako symbol pijanego Noego?
Zanim stanął na ziemi, Bajarz zupełnie stracił humor. Myślał i myślał, próbując otworzyć umysł, by nadeszły wizje. Chciał być dobrym prorokiem. Ale za każdym razem kiedy sądził, że pochwycił coś mocno i wyraźnie, to coś rozpływało się i zmieniało. Napływała jedna zbyteczna myśl i cała osnowa zaczynała się rozplatać, a Bajarz pozostawał w niepewności.
U, stóp drzewa otworzył swój tobołek. Wyjął z niego Księgę Opowieści, którą spisał dla Starego Bena jeszcze w osiemdziesiątym piątym. Ostrożnie zdjął klamry z zamkniętej części, przymknął oczy i przerzucił strony. Spojrzał i przekonał się, że trafił na Przysłowia Piekła. No pewnie. W takiej chwili… Palec dotykał dwóch przysłów. Jedno nic nie znaczyło, drugie wydawało się odpowiednie. „Głupiec nie widzi tego samego drzewa, co człowiek mądry”.
Im dłużej rozmyślał nad znaczeniem przysłowia w bieżącym kontekście, tym mniej widział związków. Tyle tylko, że wspominało o drzewach. Musiał więc spróbować z pierwszym przysłowiem. „Jeśli głupiec trwać będzie w swym szaleństwie, stanie się mędrcem”.
Aha. To zaczynało do niego przemawiać. Był to głos proroctwa, zapisany jeszcze w Filadelfii, zanim wyruszył w podróż. Owej nocy, gdy Księga Przysłów ożyła i Bajarz zobaczył wypisane ognistymi literami słowa, które powinien w niej zawrzeć. Nie spał całą noc. Kiedy świt zgasił płomienie liter, Stary Ben tupiąc głośno zbiegł na śniadanie. Zatrzymał się i wciągnął nosem powietrze.
— Dym — stwierdził. — Nie próbowałeś chyba podpalić domu, Bill?
— Nie — odparł Bajarz. — Ale doznałem wizji. Dowiedziałem się, co Bóg chce, by mówiła Księga Przysłów. Spisałem je wszystkie.
— Masz obsesję wizji — oświadczył Stary Ben. — Ale jedyne prawdziwe wizje nie pochodzą od Boga, ale z najdalszych zakątków ludzkiego umysłu. Zapisz to jako przysłowie. Jest nazbyt agnostyczne, bym mógł je wykorzystać w Almanachu Biednego Ryszarda.
— Popatrz — powiedział Bajarz.
Stary Ben spojrzał i zobaczył dogasające płomienie.
— Niech mnie, jeśli to nie najdziwniejsza sztuczka, jaką da się wykonać z literami. A zapewniałeś, że nie jesteś czarownikiem.
— Nie jestem. To dar boży.
— Boży czy diabelski? Powiedz Bill, kiedy otacza cię światło, skąd wiesz, czy to blask chwały bożej, czy ognie piekielne?
— Nie wiem — zmieszał się Bajarz. Był wtedy młody, nie miał jeszcze trzydziestki, i łatwo się peszył w obecności wielkiego człowieka.
— A może tak bardzo pożądasz słuszności, że sam ją sobie przyznajesz? — Stary Ben odchylił głowę, by przez dolne soczewki dwuogniskowych szkieł spojrzeć na stronice Przysłów. — Litery zostały wypalone. To zabawne, że mnie nazywają czarownikiem, chociaż nim nie jestem, a ty jesteś i nie chcesz tego przyznać.
— Jestem prorokiem. A raczej… chciałbym być.
— Uwierzę ci, Billu Blake, jeśli spełni się choć jedno z twoich proroctw. Ale nie wcześniej.
Przez długie lata Bajarz poszukiwał spełnienia choćby jednego proroctwa. Za każdym razem jednak, kiedy mu się zdawało, że je odnalazł, słyszał w głębi duszy głos Starego Bena. Ben karcił go za to, że za prawdziwe uznał związki między proroctwem a rzeczywistością.
— Nigdy prawdziwe — powiedziałby Ben. — Użyteczne, owszem. Z tym mógłbym się zgodzić. Ale prawda to zupełnie inna sprawa. Określenie „prawdziwy” sugeruje, że odkryłeś związek istniejący niezależnie od twego postrzegania. Który istniałby, czy byś go zauważył, czy nie. I muszę wyznać, że przez całe życie nie natrafiłem na takie związki. Czasem podejrzewam, że ich w ogóle nie ma, że wszelkie ogniwa, powiązania, połączenia i podobieństwa są tylko wytworami myśli, nie mającymi żadnego oparcia w rzeczywistości.
— To dlaczego ziemia nie rozstępuje się pod nogami, by nas pochłonąć? — zapytał Bajarz.
— Ponieważ zdołaliśmy ją przekonać, by nie przepuszczała naszych ciał. Może to sir Isaac Newton. Miał zdolność przekonywania. Jeśli nawet ludzkie istoty wątpią w jego wywody, ziemia nie żywi wątpliwości i trwa. — Stary Ben zaśmiał się. Dla niego wszystko było tylko żartem. Nie potrafił się zmusić nawet do wiary we własny sceptycyzm.
Teraz, siedząc z zamkniętymi oczami pod drzewem, Bajarz dostrzegł nowy związek: Starego Bena z opowieścią o Noem. Stary Ben był Chamem, który widział nagą prawdę, sromotną i bezwładną. I śmiał się z niej. Zaś lojalni synowie Kościoła i uniwersytetów podchodzili tyłem, by zakryć ją znowu, by nikt nie mógł oglądać niemądrej prawdy. Świat nigdy nie zobaczył chwili słabości prawdy i wciąż uważał ją za dumną i niezłomną.
Oto prawdziwy związek, pomyślał Bajarz. Oto sens opowieści. Oto spełnienie proroctwa. Prawda, gdy ją zobaczymy, jest śmieszna. A jeśli chcemy ją czcić, nie wolno się jej przyglądać.
Poderwał się na nogi. Musi znaleźć kogoś, komu opowie o swym odkryciu, póki jeszcze w nie wierzy. Jak mówiło jego własne przysłowie: „Zbiornik zbiera, fontanna rozlewa”. Nie przekazana opowieść zwietrzeje i stęchnie, skurczy się wewnątrz umysłu. Powtórzona, zachowa świeżość i wszelkie zalety.
Którędy pójść? Piętnaście metrów od drzewa biegła leśna droga prowadząca do dużego, białego kościoła z wysoką niczym dąb wieżą. Widział ją, oddaloną o niecałą milę. Był to największy budynek, jaki oglądał od opuszczenia Filadelfii. Aby zbudować dla swych zgromadzeń taki wielki dom, miejscowi musieli wierzyć, że mają dość miejsca dla nowo przybyłych. Dobry znak dla wędrownego opowiadacza historii, żyjącego tylko dzięki ufności obcych ludzi, którzy przyjmowali go pod swój dach i karmili, choć nie miał czym płacić. Miał jedynie swoją książkę, pamięć, parę silnych rąk i dwie mocne nogi, które przeniosły go już przez dziesięć tysięcy mil i wystarczą przynajmniej na następne pięć tysięcy.