Armor jednak nie chciał go puścić tak łatwo. Słowa Bajarza uznał za wyzwanie.
— Dlaczego to niby smutne? Prowadzę spokojne, zupełnie zwyczajne życie.
— Życie człowieka nigdy nie jest dla niego zwyczajne — odparł Bajarz. — A jeśli tak twierdzi, jest to historia z rodzaju tych, których nigdy nie opowiadam.
— Zarzucacie mi kłamstwo? — zapytał Armor.
— Pytam, czy znacie miejsce, gdzie chętniej powitają mój talent.
Bajarz dostrzegł coś, czego Armor nie mógł zauważyć. Kobieta palcami prawej dłoni rzuciła ukojenie, zaś lewą chwyciła męża za rękę. Zrobiła to płynnie i mężczyzna rozluźnił się natychmiast. Kobieta wyszła przed niego.
— Przyjacielu — odpowiedziała. — Jeśli wstąpicie na drogę za tamtym wzgórzem i podążycie nią aż do końca, miniecie dwa potoki, oba z mostami, a wreszcie traficie do domu Alvina Millera. Wiem, że was tam przyjmą.
— Ha — rzekł Armor.
— Dziękuję — powiedział Bajarz. — Ale skąd możecie o tym wiedzieć?
— Przyjmą was na tak długo, jak tylko zechcecie i nigdy nie odepchną, póki chętni będziecie do pracy.
— Chętny jestem zawsze, milady.
— Zawsze chętny? — powtórzył Armor. — Nikt nie jest zawsze chętny. Myślałem, że mówicie tylko prawdę.
— Mówię tylko to, w co wierzę, że jest prawdą. Nie mam pewności, czy jest nią w istocie. Jak nikt z ludzi.
— Dlaczego więc zwracacie się do mnie „sir”, kiedy nie jestem szlachcicem, a do niej „lady”, chociaż jest równie prosta jak ja?
— Bo nie wierzę w szlachectwo nadane przez króla. Oto dlaczego. On czyni człowieka szlachcicem, gdy jest mu winien przysługę. Nie dba, czy człowiek ów godny jest rycerskiego tytułu. A każda z metres króla zostaje „lady” za to, co robi w królewskiej pościeli. Tak to używają słów Kawalerowie: co drugie jest kłamstwem. Lecz żona wasza, sir, zachowała się jak prawdziwa dama, szlachetna i gościnna. Wy zaś jak prawdziwy rycerz, broniąc swego domostwa przed tym, czego najbardziej się lękacie.
Armor roześmiał się głośno.
— Tak słodka jest wasza mowa, że będziecie musieli przez pół godziny lizać sól, by usunąć z ust smak cukru.
— To mój talent — wyjaśnił Bajarz. — Ale gdy nadejdzie właściwa chwila, potrafię przemówić inaczej, wcale nie słodko. Przyjemnego wieczoru wam, waszej żonie, dzieciom i waszemu chrześcijańskiemu domowi.
Bajarz ruszył po trawie, przez pastwiska. Krowy nie zwracały na niego uwagi, ponieważ naprawdę miał czar ochronny, choć nie z tych, jakie mógłby dostrzec Armor. Usiadł na chwilę w słońcu, żeby rozgrzać rozum i sprawdzić, czy nie pojawi się jakaś myśl. Ale się nie pojawiła. Po południu prawie nigdy nie miał ciekawych myśli. Przysłowie mówi: „Myśl rankiem, działaj w południe, jedz wieczorem, śpij nocą”. Dziś już za późno na myślenie. Za wcześnie na jedzenie.
Podążył ścieżką wiodącą do kościoła, który stał na sporym wzgórku, w pewnej odległości od pastwisk. Gdybym był prawdziwym prorokiem, pomyślał, wiedziałbym już, czy zostanę tutaj dzień, tydzień czy miesiąc. I czy Armor zostanie moim przyjacielem, na co mam nadzieję, czy wrogiem, czego się obawiam. Czy jego żona uzyska swobodę korzystania ze swej mocy. I wiedziałbym, czy kiedyś spotkam tego Czerwonego Proroka.
Tyle że to bzdura. Do czegoś takiego wystarczy żagiew. Wiele razy widział, jak żagwie tego dokonują. Zawsze napełniało go to lękiem, gdyż człowiek nie powinien wiedzieć, co go czeka na ścieżce życia. Nie, on pragnął innego daru, daru proroctwa. Chciał widzieć nie drobne sprawy kobiet i mężczyzn w ich zakątkach świata, ale raczej wydarzenia w wielkiej skali, kierowane przez Boga. Albo przez Szatana — Bajarz nie był wybredny. Obaj dobrze wiedzieli, co zamierzają, więc każdy z nich musiał wiedzieć to i owo o przyszłości. Oczywiście, przyjemniej byłoby słyszeć głos Boga. Ślady Szatana, na jakie dotąd natrafił, były bolesne — wszystkie, choć każdy na swój sposób.
Dzień był ciepły, więc drzwi kościoła stały otworem, a Bajarz wpadł do środka razem z muchami. Kościół był równie piękny od wewnątrz co od zewnątrz. Wyraźnie szkockiego obrządku, więc urządzony z prostotą, ale tym przyjemniejszy: przestronny i szeroki, z bielonymi ścianami i szybami w oknach. Nawet ławki i ambonę zrobiono z jasnego drzewa. Ołtarz był jedyną ciemną plamą w całym kościele, więc w naturalny sposób przyciągał wzrok. A że Bajarz miał talent do takich spraw, dostrzegł na nim ślady mokrego dotyku.
Podszedł wolno. Podszedł, bo musiał wiedzieć na pewno; wolno, bo coś takiego nie powinno się znaleźć w chrześcijańskim kościele.
Z bliska jednak nie mógł się mylić. To były takie same ślady, jakie widział na twarzy tego człowieka z Bekane, który zamęczył swoje dzieci na śmierć i chciał zrzucić winę na Czerwonych. Takie same, jakie dostrzegł na klindze miecza, który ściął głowę George'a Washingtona. Przypominały cienką warstewkę brudnej wody, niewidoczną, jeśli nie spojrzało się pod odpowiednim kątem, w odpowiednim świetle. Ale dla Bajarza były widoczne zawsze — miał wyczulone oko.
Wyciągnął dłoń i ostrożnie przytknął palec do najczystszego miejsca. Z najwyższym wysiłkiem utrzymał go tam przez jedną chwilę, tak go parzył. Ręka aż po ramię drżała z bólu.
— Witajcie w domu bożym — odezwał się jakiś głos.
Bajarz odwrócił się, ssąc bolący palec. Nowo przybyły nosił szaty kapłana obrządku szkockiego — tu, w Ameryce, nazywali ich prezbiterianami.
— Chyba nie wbiliście sobie drzazgi? — zapytał.
Łatwiej byłoby odpowiedzieć: Tak, wbiłem sobie drzazgę. Ale Bajarz opowiadał tylko historie, w które wierzył.
— Pastorze — rzekł. — Diabeł położył rękę na tym ołtarzu.
Sztuczny uśmiech kapłana zniknął natychmiast.
— Skąd wiecie, że to ślad dłoni diabelskiej?
— To dar boży — wyjaśnił Bajarz. — Widzę.
Pastor przyjrzał mu się z uwagą, niepewny, czy powinien uwierzyć.
— Możecie więc także stwierdzić, gdzie spoczęła dłoń anioła?
— Chyba dostrzegłbym ślady, gdyby działały tu duchy dobra. Widywałem już takie znaki.
Pastor umilkł, jakby chciał zadać bardzo ważne pytanie, ale obawiał się odpowiedzi. Potem drgnął; pragnienie wiedzy wyraźnie go opuściło.
— Nonsens — oświadczył. — Możecie oszukiwać prostych ludzi, ale ja kształciłem się w Anglii. Nie zwiedzie mnie gadanie o tajemnych mocach.
— Ach tak? Jesteście człowiekiem wykształconym.
— I wy także, sądząc z wymowy. Na południu Anglii, o ile mogę to ocenić.
— Akademia Sztuk Lorda Protektora — potwierdził Bajarz. — Jestem dyplomowanym rytownikiem. Ponieważ należycie do obrządku szkockiego, ośmielę się twierdzić, że pewnie widzieliście moje ryciny w podręczniku dla szkółek niedzielnych.
— Nie zwracam uwagi na takie rzeczy — odparł pastor. — Ryciny to strata papieru, który winien być przeznaczony na słowa prawdy. Chyba że ukazują rzeczy, które artysta widział na własne oczy, na przykład anatomię. To, co stworzyła jego wyobraźnia, nie większe ma u mnie poważanie od tego, co sam mogę sobie wyobrazić.
Bajarz podążył do samych źródeł tej tezy.
— A gdyby artysta był jednocześnie prorokiem?
Pastor przymknął oczy.
— Dni proroków minęły. Wszyscy, którzy podają się za proroków, są szarlatanami, jak ten odszczepieńczy, pogański, zapity Czerwony za rzeką. Nie wątpię, że gdyby Bóg zesłał dar proroczy na jednego choćby artystę, wkrótce mielibyśmy setki kreślarzy i pacykarzy, którzy chcieliby uchodzić za proroków. Zwłaszcza gdyby mogli liczyć na lepszą zapłatę.