Выбрать главу

Bajarz odpowiedział łagodnie, lecz nie mógł pozwolić, by skryte oskarżenie pozostało bez odpowiedzi.

— Człowiek, który za płacę głosi słowo boże, nie powinien krytykować innych, pragnących zarabiać na życie odkrywaniem prawdy.

— Ja zostałem wyświęcony — odparł pastor. — Nikt nie wyświęca artystów. Sami się wyświęcają.

Tego właśnie Bajarz się spodziewał. Gdy tylko kapłan poczuł lęk, że jego przekonania nie potrafią się same obronić, odwołał się do wyższego autorytetu. Rozsądna argumentacja nie była możliwa, gdy sędzią stawał się autorytet. Bajarz wrócił do najważniejszej kwestii.

— Diabeł położył rękę na tym ołtarzu — przypomniał. — Sparzyłem się w palec, kiedy próbowałem go dotknąć.

— Mnie jakoś nigdy nie sparzył.

— Nic dziwnego. Wy jesteście wyświęceni.

Bajarz nie próbował nawet ukryć wzgardy, co wyraźnie rozgniewało pastora. Bajarzowi nie przeszkadzało, gdy ktoś się na niego gniewał. To znaczyło, że słuchał i przynajmniej częściowo wierzył.

— Powiedzcie więc, skoro tak bystre macie oczy — rzekł kapłan. — Powiedzcie, czy tego ołtarza dotknął kiedy posłaniec Boga?

Wyraźnie uważał to pytanie za rodzaj testu. Bajarz nie miał pojęcia, jaka odpowiedź zostanie uznana za poprawną. Zresztą, to bez znaczenia; i tak powiedziałby prawdę.

— Nie.

To była błędna odpowiedź. Pastor uśmiechnął się tryumfalnie.

— To wszystko? Jesteście pewni, że nie dotknął?

Bajarz zastanowił się, czy pastor wierzy, że jego własne wyświęcone ręce pozostawiły znaki woli bożej. Lepiej natychmiast wyjaśnić tę kwestię.

— Na ogół kapłani nie zostawiają śladów jasności na tym, czego dotykają. Nieliczni tylko są dostatecznie świątobliwi.

Ale pastor nie myślał o sobie.

— Dość już powiedziałeś. Wiem, że jesteś oszustem. Wynoś się z mojego kościoła.

— Nie jestem oszustem. Mogę się mylić, ale nigdy nie kłamię.

— A ja nigdy nie wierzę takiemu, który twierdzi, że nigdy nie kłamie.

— Człowiek zawsze zakłada, że inni są równie cnotliwi jak on. Twarz pastora poczerwieniała ze złości.

— Wynoś się, bo cię sam wyrzucę.

— Chętnie stąd pójdę — zapewnił Bajarz. Żwawo ruszył do drzwi. — Mam nadzieję nigdy nie wracać do kościoła, którego kaznodzieja nie dziwi się, że Szatan dotykał jego ołtarza.

— Nie zdziwiłem się, bo ci nie uwierzyłem.

— Uwierzyliście. Myślicie też, że dotykał go anioł. Oto historia, która waszym zdaniem jest prawdziwa. A ja wam mówię, że żaden anioł nie mógł dotknąć ołtarza nie zostawiając śladów, których bym nie dostrzegł. A widzę tu tylko jeden ślad.

— Kłamca! Ty sam jesteś wysłannikiem diabła. Chcesz praktykować swoją czarną magię w domu bożym! Przepędzam cię! Odejdź! Zaklinam cię, byś odszedł!

— Myślałem, że kapłani nie używają zaklęć.

— Wynocha! — Ostatnie słowo pastor wykrzyknął głośno, a żyły wystąpiły mu na szyi.

Bajarz wcisnął na głowę kapelusz i wyszedł. Słyszał, jak drzwi za nim zamykają się z trzaskiem.

Maszerował przez wyschniętą, jesienną trawę, aż znalazł drogę prowadzącą do domu, o którym mówiła kobieta. Gdzie podobno go przyjmą.

Bajarz nie był tego taki pewny. Nigdy nie próbował więcej niż trzech wizyt w jednym miejscu. Jeśli po trzech próbach nie znalazł domu, gdzie przyjmowali go pod swój dach, szedł dalej. Tym razem pierwszy przystanek był wyjątkowo nieudany, a drugi okazał się jeszcze gorszy.

Niepokój jednak nie wynikał tylko z niedobrych początków. Jeśli nawet w tym trzecim domu padną na twarze i będą całować jego stopy, Bajarz niezbyt radośnie witał perspektywę pozostania w tej okolicy. Oto miasto tak chrześcijańskie, że szanowany obywatel nie pozwala w swym domu używać sił tajemnych… a ołtarz w kościele nosi diabelskie ślady. A jeszcze gorsze było wszechobecne oszustwo. Tajemne siły działały przed samym nosem Armora, wykorzystywane przez osobę, którą kochał i której ufał najbardziej. A w kościele pastor był przekonany, że to Bóg, nie diabeł wziął w posiadanie jego ołtarz. Czego Bajarz mógł oczekiwać w tym domu na wzgórzu, jeśli nie jeszcze większego szaleństwa i fałszu? Ludzie o zwichniętych charakterach szukają podobnych sobie — wspomnienia Bajarza świadczyły o tym dobitnie.

Kobieta mówiła prawdę: nad potokami przerzucono mosty. Ale nawet to nie było dobrym znakiem. Most przez rzekę to konieczność; most nad szerokim strumieniem to uprzejmość dla wędrowców. Ale po co budować solidne mosty nad potoczkami tak wąskimi, że nawet taki starzec jak Bajarz potrafiłby je przeskoczyć nie mocząc stóp? Mosty były mocne, zakotwiczone w ziemi daleko od brzegów. I oba miały dachy kryte porządną strzechą. Ludzie płacą pieniądze za noclegi w gospodach, które nie są tak szczelne i suche.

Oznaczało to z pewnością, że ludzie na końcu drogi byli przynajmniej równie dziwni jak ci, których Bajarz zostawił za sobą. Powinien chyba zawrócić. Rozwaga nakazywała odwrót.

Lecz rozwaga nie była jego mocną stroną. Całe lata temu Stary Ben powiedział mu: „Dojdziesz kiedyś do samej bramy piekieł, Bill. Żeby tylko sprawdzić, czemu diabeł ma takie paskudne zęby”. Musiał istnieć jakiś powód, by zbudować te mosty. Bajarz wyczuwał, że będzie to opowieść warta zapamiętania.

Odległość okazała się mniejsza, niż myślał. Kiedy już miał wrażenie, że droga zagłębi się w nieprzebytą puszczę, ta skręciła ostro na północ i zaraz potem zobaczył najładniejsze gospodarstwo, jakie widział — nawet w spokojnych, zasiedlonych regionach New Orange i Pensylwanii. Dom był spory i zadbany, zbudowany z obrobionych bali by pokazać, że ma przetrwać długo. Stały tam stodoły, szopy, klatki i kojce — wszystko razem tworzyło prawie całą wioskę. Smuga dymu wznosząca się pół mili dalej dowodziła, że nie do końca się pomylił. W pobliżu stało inne gospodarstwo, korzystające ze wspólnej drogi, a to oznaczało, że mieszka tam ktoś z rodziny. Prawdopodobnie dzieci z żonami. Uprawiają wspólnie ziemię, co wszystkim daje korzyści. To dobrze, gdy bracia dorastając lubią się wzajemnie, a potem uprawiają nawzajem swoje pola.

Bajarz zawsze zmierzał wprost do domu: lepiej od razu zawiadomić o swoim przybyciu, niż kręcić się dookoła i zostać uznanym za złodzieja. Kiedy jednak szedł do drzwi, poczuł, że nagle głupieje i zupełnie nie pamięta, co właściwie chciał zrobić. To był czar ochronny tak silny, że Bajarz nie zdawał sobie sprawy, jak mocno jest odpychany, póki nie znalazł się w połowie drogi do kamiennego budynku nad strumieniem. Zatrzymał się przestraszony. Sądził, że nikt nie ma takiej mocy, by go zawrócić bez jego wiedzy. To miejsce było równie niezwykłe jak dwa poprzednie i nie chciał z nim mieć nic wspólnego.

Gdy jednak spróbował wrócić drogą, którą przyszedł, zjawisko się powtórzyło. Znowu szedł w dół pagórka, w stronę kamiennego budynku.

Znów się zatrzymał.

— Kimkolwiek jesteś i czegokolwiek pragniesz — wymruczał. — Pójdę tam z własnej woli albo nie pójdę wcale.

Nacisk od razu zmienił się w lekką bryzę, popychającą go delikatnie w stronę budynku. Wiedział jednak, że jeśli zechce, może zawrócić. Pod wiatr, owszem, ale zdoła to zrobić. Uspokoił się. Ten, kto na niego wpływał, nie zamierzał go zniewolić. A to, jak wiedział, różni dobre zaklęcia od zamaskowanych kajdan dręczyciela.