Ścieżka skręciła lekko w lewo, wzdłuż potoku. Teraz Bajarz widział wyraźnie, że kamienny budynek jest młynem. Dostrzegł koryto młynówki i wysokie koło w miejscu, gdzie miała spływać woda. Nie płynęła. Zrozumiał dlaczego, kiedy podszedł bliżej i zajrzał przez szerokie wrota. Młyn nie został zamknięty na zimę, ale po prostu nigdy nie mielił mąki. Wszystkie tryby były na miejscu, brakowało tylko wielkiego, okrągłego młyńskiego kamienia. Przygotowano jedynie fundament z ubitych równo kamieni — gładki, wyczekujący i gotów do pracy.
Był gotów od bardzo dawna. Cała konstrukcja miała przynajmniej pięć lat, sądząc po winoroślach i mchach na ścianach budynku. Wystawienie takiego młyna kosztowało z pewnością mnóstwo pracy. Mimo to wykorzystywano go jak zwykłą stodołę.
Tuż za wrotami kołysał się wóz, gdzie na sianie przewracało się dwóch chłopców. Zwykłe przyjazne popychanki; chłopcy byli najwyraźniej braćmi. Starszy miał jakieś dwanaście, młodszy dziewięć lat. Starszy nie mógł się powstrzymać od śmiechu i tylko dlatego młodszy nie został jeszcze wyrzucony z wozu i za wrota. Nie zauważyli Bajarza.
Nie zauważyli także mężczyzny z widłami w ręku, stojącego na skraju poddasza. Przyglądał się im. Bajarz sądził z początku, że przygląda się z ojcowską dumą. Ale z bliska zauważył, jak ten człowiek trzyma widły: niby oszczep gotów do rzutu. Przez jedną chwilę Bajarz widział oczyma duszy, co ma się zdarzyć: ciśnięte widły uderzają jednego z chłopców, zabijając go z pewnością — jeśli nie zginie natychmiast, to wkrótce umrze od gangreny czy krwotoku brzucha.
To, co zobaczył Bajarz, było morderstwem.
— Nie! — krzyknął. Wbiegł przez wrota, stanął obok wozu i spojrzał na mężczyznę.
Mężczyzna wbił widły i cisnął do wozu wielką porcję siana. Niemal zasypał obu chłopców.
— Przywiozłem was tutaj, żebyście pracowali, niedźwiadki, a nie zawiązywali się nawzajem w supły — zawołał wesoło, drażniąc się z nimi wyraźnie. Mrugnął na Bajarza. Zupełnie, jakby jeszcze przed chwilą nie miał śmierci w oczach.
— Witaj, młody człowieku — powiedział.
— Nie taki młody — odparł Bajarz. Zdjął kapelusz, by naga czaszka wyjawiła jego wiek.
Chłopcy wygrzebali się spod siana.
— Na co pan krzyczał? — zapytał młodszy.
— Bałem się, że komuś stanie się krzywda.
— Bijemy się tak przez cały czas — wyjaśnił starszy. — Dajcie rękę. Mam na imię Alvin, tak samo jak tata. — Uśmiech chłopca był zaraźliwy. Choć wystraszony ciemnymi sprawami, na jakie się dziś natknął, Bajarz musiał odpowiedzieć uśmiechem i ująć wyciągniętą dłoń. Alvin Junior ścisnął mu palce jak dorosły mężczyzna. Był silny. Bajarz powiedział to głośno.
— Och, podał wam rybią rękę. Kiedy próbuje ściskania albo wykręcania, rozgniata kości jak malinę. — Młodszy chłopak też wyciągnął rękę. — Mam siedem lat, a Al Junior ma dziesięć.
Wyglądali na więcej. Obaj pachnieli brzydko, kwaśno i ostro, jak zwykle zmęczeni zabawą chłopcy. Bajarzowi to nie przeszkadzało. To ojciec go niepokoił. Czy tylko wyobraźnia podpowiedziała Bajarzowi, że chce zabić synów? Jakiż ojciec potrafiłby podnieść morderczą rękę na takich miłych chłopców?
Mężczyzna zostawił widły na poddaszu, zsunął się po drabinie i teraz szedł do Bajarza rozkładając ręce, jakby chciał go uścisnąć.
— Witaj, przybyszu — powiedział. — Jestem Alvin Miller, a to moi dwaj najmłodsi synowie, Alvin Junior i Calvin.
— Cally — poprawił młodszy z chłopców.
— Jest niezadowolony, że nasze imiona się rymują — wyjaśnił Alvin Junior. — Alvin i Calvin. Widzicie, nazwali go podobnie, bo mieli nadzieję, że wyrośnie na taki wspaniały okaz mężczyzny jak ja. Szkoda, że nic z tego nie wyszło.
Calvin pchnął go z udawanym gniewem.
— Z tego, co wiem, on był pierwszą próbą. Dopiero przy mnie wszystko poszło jak należy.
— Zwykle wołamy ich Al i Cally — wtrącił ojciec.
— Zwykle wołasz nas: „cicho bądź” i „chodź no tutaj” — zauważył Cally.
Al Junior pchnął go w ramię, przewracając przy tym na ziemię. Na co ojciec przyłożył but do tylnej części ciała starszego syna i posłał koziołkującego przez wrota. Wszystko w zabawie. Nikomu nic się nie stało. Jak mogłem sądzić, że szykuje się tu morderstwo?
— Przynosicie wiadomość? Może list? — zapytał Alvin Miller. Chłopcy wybiegli na łąkę i wrzeszczeli coś do siebie, więc dorośli mogli porozmawiać w spokoju.
— Niestety — odparł Bajarz. — Jestem zwykłym wędrowcem. Młoda dama w miasteczku powiedziała, że znajdę tu dach nad głową. W zamian za uczciwą pracę, jaką zlecicie moim rękom.
Alvin Miller wyszczerzył zęby.
— Zobaczymy, czy te ręce nadają się do ciężkiej pracy. Wysunął ramię, ale nie po to, by uścisnąć dłoń gościa. Chwycił Bajarza poniżej łokcia i ustawił prawą stopę przy jego stopie. — Dacie radę mnie przerzucić?
— Zanim zaczniemy, powiedzcie tylko, czy lepszą kolację dostanę, jeśli was przerzucę, czy jeśli was nie przerzucę.
Alvin Miller odchylił głowę i zawył jak Czerwony.
— Jak was zwą, przybyszu?
— Bajarz.
— A więc, panie Bajarzu, mam nadzieję, że lubicie smak ziemi, bo pokosztujecie jej, zanim spróbujecie czegoś innego.
Bajarz poczuł, jak zaciska się uchwyt na jego przedramieniu. Ręce miał mocne, ale nie aż tak. Jednak ta zabawa nie polegała tylko na sile. Potrzebny był również spryt, a tego Bajarz miał co nieco. Cofał się lekko pod naporem Alvina Millera, choć tamten nie użył jeszcze całej swej siły. Potem nagle Bajarz szarpnął mocno do tyłu, ciągnąc za sobą Millera. Zwykle wystarczało to, by przewrócić większego mężczyznę, wykorzystując przeciw niemu jego własną siłę. Lecz Alvin Miller był przygotowany, pociągnął w przeciwnym kierunku i przerzucił Bajarza tak daleko, że ten wylądował wśród kamieni tworzących fundament brakującego młyńskiego kamienia.
W starciu nie było cienia złośliwości, jedynie zamiłowanie do współzawodnictwa. Bajarz nie zdążył jeszcze dobrze upaść, a już Miller pomagał mu się podnieść, pytając, czy nic sobie nie złamał.
— Cieszę się, że nie położyliście jeszcze kamienia — oświadczył Bajarz. — Inaczej pakowalibyście mi teraz mózg z powrotem do czaszki.
— Co? Człowieku, jesteście w okręgu Wobbish! Tutaj nikt nie potrzebuje mózgu.
— Przegrałem — przyznał Bajarz. — Czy to znaczy, że nie pozwolicie mi zapracować na nocleg i posiłek?
— Zapracować? Nie, drogi panie. Na coś takiego się nie zgodzę. — Ale uśmiech na jego twarzy przeczył surowym słowom. — Nie, nie. Możecie pracować, jeśli macie ochotę, bo człowiek lepiej się czuje, kiedy płaci za to, z czego korzysta. Ale prawda jest taka, że pozwoliłbym wam zostać, choćbyście mieli złamane obie nogi i w niczym nie mogli pomóc. Zaraz przy kuchni czeka na was łóżko, a mogę postawić prosiaka przeciw jagodom, że chłopcy zawiadomili już Faith, by przygotowała dodatkową misę do kolacji.
— To bardzo uprzejme z waszej strony.
— Nie ma o czym gadać. Na pewno nic sobie nie złamaliście? Porządnie grzmotnęliście o te kamienie.
— W takim razie powinniście sprawdzić, czy nie pękł który z kamieni.
Alvin roześmiał się znowu, klepnął go w ramię i razem ruszyli do domu.
Taki to był dom. W samym piekle nie słyszało się chyba głośniejszych wrzasków i krzyków. Miller spróbował przedstawić wszystkie dzieci. Cztery starsze dziewczynki były jego córkami. Każda czymś zajęta, równocześnie prowadziła głośną dyskusję z każdą z sióstr z osobna, przechodząc od kłótni do kłótni, gdy praca zmuszała ją do przenoszenia się z pokoju do pokoju. Wrzeszczące niemowlę było wnukiem, podobnie jak raczkująca czwórka, bawiąca się pod i na stole w Okrągłe Głowy i Kawalerów. Żona Millera, Faith, nie zwracała na to wszystko uwagi. Szykowała kolację. Od czasu do czasu wyciągała rękę, by dać po łapach któremuś z dzieci, ale poza tym nie przerywała pracy… ani jednostajnego potoku poleceń, wymówek, gróźb i skarg.