Выбрать главу

— Jak możecie w tym wszystkim zachować jeszcze rozsądek? — zdziwił się Bajarz.

— Rozsądek? — powtórzyła. — Myślicie, że ktoś rozsądny wytrzymałby w tym domu?

Miller wprowadził Bajarza do jego pokoju. Tak to określił: „wasz pokój, jak długo macie ochotę w nim zostać”. Było tam duże łóżko z poduszką i kocem, a pół ściany przylegało do komina, więc chłód mu nie groził. Podczas wszystkich wędrówek Bajarzowi jeszcze nigdy nie zaproponowano takiego łóżka.

— Dajcie słowo, że waszym prawdziwym imieniem nie jest Prokrust — zażartował.

Miller nie zrozumiał aluzji, ale dostrzegł minę Bajarza. Na pewno już takie widywał.

— Nie kładziemy naszych gości w najgorszym pokoju, Bajarzu. Kładziemy ich w najlepszym. I nie mówmy już o tym.

— W takim razie musicie mi pozwolić wziąć się jutro do pracy.

— Och, jeśli tylko umiecie używać rąk, znajdzie się mnóstwo roboty. A jeśli nie wstydzicie się kobiecej pracy, żonie też przyda się pomoc. Zobaczymy jeszcze.

Po czym Miller wyszedł, zamykając za sobą drzwi.

Drzwi częściowo tylko tłumiły domowe hałasy, ale Bajarzowi taka muzyka nie przeszkadzała. Było dopiero popołudnie, jednak nie mógł się powstrzymać. Odstawił swój tobołek, ściągnął buty i położył się na łóżku. Zaszeleścił siennik, przykryty materacem z pierza. Legowisko było głębokie i miękkie, siano świeże, a wiszące przy kamieniach komina zioła roztaczały zapach tymianku i rozmarynu. Czy w Filadelfii miałem kiedyś takie miękkie łóżko? pomyślał Bajarz. Albo jeszcze wcześniej, w Anglii? Chyba nie, od czasu, kiedy opuściłem łono matki.

W tym domu nikt nie ukrywał tajemnych mocy; wymalowany nad drzwiami heksagram był wyraźnie widoczny. Bajarz rozpoznał wzór. To nie uspokajacz, umieszczony dla stłumienia wszelkiego gwałtu w duszy, która tu spała. Ani ostrzeżenie, ani znak ochronny. Nie miał bronić domu przed gościem ani gościa przed domem. Prosty i czysty, tkwił tu dla wygody. I był idealnie, perfekcyjnie wykreślony, dokładnie we właściwych proporcjach. Trudno jest narysować dokładny heksagram, gdyż składa się z trójek. Bajarz nie pamiętał, czy widział kiedyś dokładniejszy.

Nie był więc zaskoczony, kiedy leżąc czuł, jak rozluźniają się mięśnie — jak gdyby łóżko i cały pokój usuwały z ciała zmęczenie dwudziestu pięciu lat włóczęgi. Pomyślał, że kiedy umrze, chciałby, aby grób był równie wygodny jak to łóżko.

Kiedy Alvin Junior szarpnął go za ramię, cały dom pachniał szałwią, pieprzem i smażoną wołowiną.

— Macie akurat dość czasu, żeby iść do wygódki i umyć ręce. Kolacja gotowa.

— Musiałem zasnąć — wyznał Bajarz.

— Po to narysowałem ten heksagram — wyjaśnił chłopiec. — Dobrze działa, prawda?

I pędem wybiegł z pokoju.

Niemal natychmiast do uszu Bajarza dobiegł dziewczęcy głos, wykrzykujący pod adresem Ala najstraszniejsze groźby. Kłótnia trwała w najlepsze, gdy Bajarz szedł do wygódki, a kiedy wracał, wciąż słyszał wrzaski — choć miał wrażenie, że teraz krzyczy inna siostra.

— Przysięgam Alu Juniorze, że kiedy dziś zaśniesz, przyszyję ci skunksa do stóp.

Z tej odległości nie dosłyszał odpowiedzi chłopca, ale wywołała ona kolejną falę pogróżek.

Bajarz słyszał już w życiu krzyki. Czasem wyrażały miłość, a czasem nienawiść. Jeśli nienawiść, starał się odejść jak najszybciej. W tym domu mógł zostać.

Umywszy ręce i twarz był dostatecznie czysty, by Faith powierzyła mu noszenie na stół bochenków chleba — „tylko trzymajcie chleb z daleka od tej waszej dzikiej koszuli”. Potem, z miską w dłoni, zajął miejsce w kolejce. Cała rodzina ruszyła do kuchni, wracając z większą częścią prosiaka podzielonego między domowników.

To Faith, nie Miller, poprosiła jedną z dziewcząt o zmówienie modlitwy. Bajarz zauważył, że Miller nawet nie przymknął oczu, choć wszystkie dzieci schyliły głowy i złożyły ręce. Jak gdyby modlitwa była czymś, co toleruje, ale nie popiera. Bajarz bez pytania wiedział, że stosunki Alvina Millera z pastorem tego pięknego kościoła układają się fatalnie. Pomyślał nawet, że Millerowi spodobałoby się przysłowie z jego książki: „Jak gąsienica najpiękniejsze liście wybiera dla złożenia jaj, tak kapłan kładzie swą klątwę na najwspanialszych rozkoszach”.

Na czas posiłku krzyki ucichły, co zaskoczyło Bajarza. Każde z dzieci kolejno opowiadało, co zrobiło tego dnia. Wszyscy słuchali, czasem coś radząc albo chwaląc. Wreszcie, kiedy mięso było tylko wspomnieniem, a Bajarz wycierał chlebem ostatnie ślady sosu, Miller zwrócił się do niego, jak przedtem do wszystkich członków rodziny.

— A wasz dzień, Bajarzu? Czy minął szczęśliwie?

— Przeszedłem kilka mil przed południem i wdrapałem się na drzewo. Zobaczyłem wieżę i trafiłem do miasta. Tam dobry chrześcijanin obawiał się moich tajemnych zdolności, choć żadnych mu nie pokazałem. Tak samo jak kapłan, choć twierdził, że nie wierzy, bym jakieś posiadał. Szukałem jednak posiłku i miejsca do spania, a także szansy, by na nie zapracować. Młoda kobieta zapewniła, że rodzina mieszkająca na końcu pewnego traktu przyjmie mnie pod swój dach.

— To pewnie nasza córka, Eleanor — stwierdziła Faith.

— Tak — przyznał Bajarz. — Teraz widzę, że ma oczy matki, zawsze spokojne, choćby nie wiem co się działo.

— Nie, przyjacielu. Te oczy po prostu widziały już tak wiele, że niełatwo mnie zaniepokoić.

— Mam nadzieję, że zanim odejdę usłyszę opowieść o tych chwilach.

Faith odwróciła głowę, nakładając plaster sera na kromkę chleba dla wnuka.

Bajarz dalej opowiadał o swoim dniu. Nie chciał pokazać, że brak odpowiedzi wprawił go w zakłopotanie.

— Trakt okazał się niezwykły. Były na nim zadaszone mosty nad potokami, które dziecko mogłoby przejść w bród, a mężczyzna przeskoczyć. Mam nadzieję usłyszeć historię tych mostów zanim odejdę,

I znowu wszyscy unikali jego wzroku.

— A kiedy wyszedłem z lasu, znalazłem młyn bez młyńskiego kamienia, dwóch chłopców uprawiających zapasy na wozie, młynarza, który zgotował mi najgorszy rzut w moim życiu, i rodzinę, która przyjęła mnie pod swój dach i oddała najlepszy pokój w domu, choć byłem obcym i nie wiedzieli, czy jestem dobrym, czy złym człowiekiem.

— Oczywiście, że jesteście dobrym — zawołał Al Junior.

— Mogę o coś spytać? W swoim czasie spotkałem wielu gościnnych ludzi i mieszkałem w wielu szczęśliwych domach, ale żaden nie był szczęśliwszy od tego, ani nikt tak się nie cieszył z mojego przybycia.

Przy stole zapadła cisza. Wreszcie Faith podniosła głowę i posłała mu uśmiech.

— To dobrze, że uważacie nas za szczęśliwych — powiedziała. — Ale wszyscy pamiętamy inne czasy i może nasze obecne szczęście tym jest słodsze, że zaprawione wspomnieniem zgryzoty.

— Ale dlaczego przyjęliście takiego człowieka jak ja? Tym razem odpowiedział sam Miller.

— Ponieważ kiedyś sami byliśmy obcy, a dobrzy ludzie nas przyjęli.

— Przez pewien czas żyłem w Filadelfii i to nasuwa mi pewne pytanie: czy nie jesteście przypadkiem ze Stowarzyszenia Przyjaciół?